Behemoth – I Loved You At Your Darkest

Kiedy Behemoth wydał swój poprzedni album „The Satanist”, było słychać głosy, że może to być ostatnia pozycja w dyskografii zespołu. Na szczęście tak się nie stało, grupa po czasie nabrała nowych pomysłów na siebie. „I Loved You At Your Darkest” udowadnia, że zespół jest w formie i w tej chwili nic nie wskazuje na to żeby cokolwiek czy ktokolwiek był w stanie tę pędzącą maszynę zatrzymać.

Tym razem zespół uciekł się do filmowych wręcz środków wyrazu. Intro w postaci „Solve” mogłoby otwierać jakiś horror, głos dzieci w mrocznej otoczce zawsze brzmi przerażająco. Z kolei będące outrem „Coagvla” oparte jest na patosie i mariażu z muzyką symfoniczną. Nie wiem czy kiedykolwiek Behemoth zdecyduje się na taki projekt, ale ten krótki fragment daje przedsmak jak by mogło zabrzmieć tego typu przedsięwzięcie. Majestat w pełni, przepych i podniosłość jak należy. A co pomiędzy? „Wolves ov Siberia” to nawiązanie do korzeni. Niewiele ozdobników, numer pędzi z prymitywną mocą i brzmieniem jakie chciałyby mieć słynne „Lasy Pomorza”. „God = Dog” to utwór wybrany na pierwszy singiel płyty i faktycznie dobrze ją reprezentuje. Tutaj już mamy pełne dobrodziejstwo inwentarza nowego wcielenia Behemoth. Czyli z jednej strony wyraźna kontynuacja tego co działo się na „The Satanist”, ale jeszcze bardziej śmiało flirtująca z prostymi, rockowymi patentami przy jednoczesnym dodaniu w tle sporej ilości elementów filmowej muzyki klasycznej. Nie tak bardzo jak w przypadku Dimmu Borgir, tutaj jednak te wszystkie smaczki są na tyle sprytnie wkomponowane, że zawsze stanowią tło. Jeśli już jesteśmy przy temacie klimatu, to zdecydowanym faworytem jest tutaj „Bartzabel”, który rozpoczyna się niczym mroczna ballada i potrafi zostać w głowie na długie godziny. Pikantności i działania na wyobraźnię tutaj dodaje jeszcze fakt, że tekst utworu to autentyczne słowa z crowleyowskiego rytuału przywoływania tytułowego demona. Tak jak „Ora Pro Nobis Lucifer” ciągnęło poprzedni album, tak „Bartzabel” wybija się na „I Loved You At Your Darkest”. W ogóle siłą nowej płyty jest równy, wysoki poziom, podobnie jak to było w przypadku „The Satanist”. Dziesięć utworów, plus dwa intra, dające razem 46 minuty muzyki to wystarczająca długość żeby nie było czuć znużenia i chciało się odsłuchać całość jeszcze raz. Osobiście będę wracać często do tego albumu i z pewnością odkryję w nim z czasem nowe obszary, których nie dosłuchałem się wcześniej. To jest siła tej muzyki – za każdym razem można w niej odnaleźć poczucie świeżości i nie nudzi się nawet po długim czasie.

W przypadku Behemoth konsekwentnie budowana jest też linia ideologiczna, która w przeciwieństwie do muzyki niewiele się zmienia. Te pozamuzyczne aspekty zawsze były dla nich ważne, ale mi osobiście ciężko było traktować to poważnie, w dalszym ciągu to dla mnie pewnego rodzaju teatr, otoczka która pasuje do tej muzyki i nic więcej. Trochę straszno, trochę śmieszno, ale generalnie jasełka traktowane ze sporym dystansem i uśmiechem politowania. I nie tylko tak to działa w moim wypadku. Jak bardzo słuchacze Behemotha mają propagandę w tylnej części swojego ciała, można było przekonać się chociażby podczas koncertu w gdańskim Parlamencie w 2011 roku kiedy to w kierunku ideologa zespołu Krzysztofa Azarewicza zapowiadającego występ Behemotha poleciało swojskie „wypierdalać”. Dla większości liczy się tylko muzyka. Mnie to osobiście cieszy, bo nie ma nic gorszego niż gorliwi wyznawcy wymachujący krzyżami – nieważne, w którą stronę zwróconymi. Nie po to wielu zdystansowało się od instytucjonalnych form religijnych żeby trafić pod skrzydła w gruncie rzeczy podobnych klimatów, tylko że będących na drugim końcu tej samej osi.

Propaganda propagandą, ale muzycznie Behemoth nie ma sobie równych, to od dłuższego już czasu klasa światowa. Płytą „I Loved You At Your Darkest” panowie udowodniają, że niełatwo będzie ich zrzucić z tego tronu, pomimo tego, że nie przeprowadzają żadnych muzycznych rewolucji. Jednak nawet obracając się w dobrze znanych klimatach, potrafią spojrzeć na black czy death metal z pewną dozą świeżości, którą naprawdę wielu chciałoby posiąść. Czuć też, że nie ma tutaj wyrachowanego działania, po prostu tak to wszystko szczerze czują. Ot, zdolne z nich bestie, do tego uczciwie podchodzące do swojego rzemiosła.

skład:
Adam „Nergal” Darski – wokal, gitara
Tomasz „Orion” Wróblewski – gitara basowa
Zbigniew „Inferno” Promiński – perkusja
Patryk „Seth” Sztyber – gitara

1. Solve
2. Wolves ov Siberia
3. God = Dog
4. Ecclesia Diabolica Catholica
5. Bartzabel
6. If Crucifixion Was Not Enough
7. Angelvs XIII
8. Sabbath Mater
9. Havohej Pantocrator
10. Rom 5:8
11. We Are the Next 1000 Years
12. Coagvla