Dreadnought – The Light Shalt Be Ungiven

Debiutancki album grupy Dreadnought „The Light Shalt Be Ungiven” początkowo wydaje się ukłonem w stronę klasyki śmierć metalu z delikatnymi nawiązaniami do bardziej nowoczesnych zespołów tego gatunku. Jednak druga część płyty odbiega daleko od tej konwencji. Co ciekawe, zespół stworzył album koncepcyjny i jak zapewniają jego członkowie, ich zamiarem było nagranie death metalowej opery. Do filharmonii bym ich co prawda nie wpuścił, trochę panowie pod względem szufladkowania za mocno kombinują.

Po krótkim intrze w postaci dungeon synthowego „Ice Palace” następuje pierwszy właściwy utwór czyli „Devourer of Evil”. Moje pierwsze skojarzenie to Vader i ich debiutancki album „Ultimate Incantation”. Mamy tutaj podobną gęstość granych dźwięków i szybkość, chociaż w pewnym momencie panowie zwalniają i raczą hard rockową solówką. Druga część utworu stawia na klimat i średnie tempo, chociaż na koniec wracają do szybkiego młócenia. Drugi numer „Purified” kojarzy mi się z Morbid Angel oraz starą Gojirą. Siłą napędową jest dość nowoczesny riff, który jednak jest równoważony dość klasycznym brutalnym podejściem rodem z Florydy. „Essence of Duality” to ciężki walec, który się rozwija w kierunku kończącej go galopady. Momentami słychać tutaj bardziej thrash metalowe klimaty w stylu Slayera. Zwolnieniami i szybszymi partiami cechuje się też kolejny „Guardian of the Ancient Ice”. Zresztą pierwsza część albumu to właśnie tego typu kombinacje gdzie jest miejsce zarówno dla młócki bez zbędnych wodotrysków jak i na klimatyczne zwolnienia z naciskiem na thrash, szwedzką melodykę czy nawet nowoczesny groove. Następny w kolejce, balladowy „Eos” z klasycznymi hard rockowymi zagrywkami daje odetchnąć i dzieli płytę na dwie części. Druga połowa „The Light Shalt Be Ungiven” jest zresztą o tyle ciekawa, że Dreadnought rozkłada skrzydła i buduje swoją własną tożsamość opartą co prawda na death metalu, ale wychodzą poza ramy gatunku. Więcej tutaj klimatu i emocji niż standardowych dla tego kanonu zagrywek. Obie części „Necromantica” to dla mnie najjaśniejsze punkty całego albumu, dopiero tutaj mnie kupili swoim podejściem w układaniu muzycznych klocków. W kolejnym, tytułowym „The Light Shalt Be Ungiven” panowie odjeżdżają we wręcz psychodeliczne rejony. Żebyśmy jednak nie zapomnieli, że to death metalowy zespół, nie brakuje tutaj też typowych szybkich partii. Na jednostajność i nudę nie możemy na pewno narzekać. Jest to oczywiście bardziej przystępne dla słuchacza, ale nie oznacza to robienia czegoś pod szerszą publikę. Kończący album utwór „Epitaph of Evil” to swoiste outro, które ugruntowuje stylistykę Dreadnought i epickość drugiej połowy krążka.

Jeśli miałbym ocenić płytę „The Light Shalt Be Ungiven” jako całość to miałbym nie lada orzech do zgryzienia, bo nie jest to równy album. Pierwsza część jakoś specjalnie mnie nie zaskoczyła, za dużo tutaj typowych death metalowych naleciałości, które zostały już zagrane na wszystkie możliwe sposoby przez całą masę zespołów. Zdecydowanie bardziej pasuje mi druga połowa płyty, która nie jest już tak oczywista, tylko potrafi przykuć uwagę na dłużej. Panowie nie odkrywają tutaj co prawda koła na nowo, ale bardzo umiejętnie prowadzą swoją muzyczną historię wychodząc śmiało z okopów death metalu.

skład:
Oskar Przydatek – wokal, gitara basowa
Maciej „Lenar” Lenartowicz – gitara
Łukasz Zapała – gitara
Michał Bławat – perkusja

1. Ice Palace
2. Devourer of Evil
3. Purified
4. Essence of Duality
5. Guardian of the Ancient Ice
6. Eos
7. Necromantica I
8. Necromantica II
9. The Light Shalt Be Ungiven
10. Epitaph of Evil