Gdańszczanie z grupy Spoiwo swoją płytkę wydali w marcu zeszłego roku i choć przesłuchałem ją kilkakrotnie w chwili premiery, to nie udało mi się zebrać by o niej napisać. Nadrabiając tę rażącą zaległość warto odnotować, że wciąż mam ciarki gdy ją słyszę. Wciąż mam ciarki gdy spoglądam na okładkę tego wydawnictwa. Te dwie tonące dziewczynki są przerażające niczym bliźniaczki z ekranizacji kingowskiego „Lśnienia” Kubricka. Ta czerń okalająca ich ciała w połączeniu z nieprzeniknioną i niewinną bielą ich sukienek przyciąga uwagę, ale jednocześnie zmusza do zadawania sobie trudnych pytań. Jakby było tego mało, kapitalnie kontrastują z tym obrazem czarne litery wyśrodkowane w pasie obu dziewczynek i równie niepokojący tytuł płyty – „Witaj samotności”, co jednoznacznie skojarzyć się może z „Sound of the Silence” Simona i Garfunkela i początkiem tego nadal mrożącego krew w żyłach utworu – „Hello darkness my old friend I’ve come to talk with you again…”.
Nie jest to wcale skojarzenie takie niefortunne jak na pierwszy rzut oka czy nawet ucha się wydaje. Wyłaniający się z ciszy „Disembrace” niesie ze sobą dokładnie ten sam niepokój co klasyczny już utwór duetu. Niepokojąca fala elektroniki, która roztacza się wokół słuchacza nabrzmiewając i rozchodząc się w coraz głośniejszym rozwinięciu przypomina narodziny. Te nigdy nie przychodzą w ciszy – najpierw jest krzyk matki rodzącej w bólach, a potem krzyk dziecka, ten pierwszy mogący kruszyć ściany, gdyby te składały się z kruchych, przezroczystych jak woda cząsteczek. Po nim pojawia się równie niepokojący, duszny pod względem atmosfery „Skin”. Dziecko dorasta i na własnej skórze doświadcza pierwszych zawodów – kłótni w piaskownicy, szykan ze strony kolegów, pierwszych odrzuconych miłości, wreszcie konsekwencji pierwszych błędnych decyzji . Fantastyczny jest ponad ośmiominutowy „YOS”, w którym nie rezygnuje się z dusznej, ciężkiej atmosfery budowanej elektronicznymi ambientowymi przejazdami i tonami klawiszy, niepokojące rozwinięcie z delikatnie pulsującymi perkusjonaliami. Dziewczynki z okładki (choć równie dobrze mogliby być to chłopcy, a historia zostałaby by ta sama) dorastają, wchodzą w dorosłość. Ich drogi się rozchodzą – zmieniają się poglądy, priorytety. Niezależnie czy są rodzeństwem, czy przyjaciółkami ze szkolnej ławki. Życie wyraźnie daje im w kość, spotykają coraz więcej nieprzychylnych im ludzi, zdają sobie sprawę jak bardzo są samotne na tym padole, jak bardzo przypominają zwykłe latawce targane przez wiatr. Finalne uderzenie jest jak przebudzenie – zdanie sobie sprawy, że wcale nie musi tak być, że można wziąć sprawy w swoje ręce, zmienić coś na lepsze, pokazać że mimo trudności można dać sobie radę na przekór rzucanym przez los kłodom.
Dziewczynki stały się kobietami, być może spotkały się na swojej życiowej drodze ponownie i odnowiły dawną znajomość, rodzinny kontakt, odnalazły dawną zażyłość z jaką niegdyś się traktowały. Przyszedł jednak moment, w którym dorosłość przerodziła się w pasmo kolejnych udręk – starość i chorobę, odchodzenie obu kobiet, lub jednej z nich. Dobitnie słychać to w mrocznym „No Kingdom”, jak gdyby pokazującym, że nie ma drugiej strony, że choć rodzimy się z krzykiem, to umieramy w ciszy, być może nawet w przytłaczającej samotności. Nieco żywszy i cieplejszy rozpięty na klawiszach i perkusji „Take Me Home” nie jest wcale radosnym numerem. Funeralny klimat przypomina o końcu podróży. Dając nadzieję, że może jednak jest to drugie życie i gdzieś ktoś na nas czeka, moment pożegnania przyjaciółek lub przyjaciół, sióstr lub braci, jest także rozwinięciem poprzedniego gdzie zadawano sobie pytanie czy na pewno powinniśmy wierzyć w zaświaty skoro dzieje się to co się dzieje, coś co nie jest do końca zrozumiałe. Przedostatni „Flare” to taki powrót do początku płyty, w którym po śmierci bohaterek gdzieś indziej rodzi się nowe życie, by historia mogła się powtórzyć raz jeszcze z nowymi bohaterkami/bohaterami. Mimo przebijającego z niego smutku i melancholii, jest to najbardziej radosny utwór, dający poczucie, że być może jest po co i dla kogo żyć. Każde życie ma znaczenie, sens i jakiś cel, niezależnie kiedy ma miejsce i jak się zakończy. Od nas tylko zależy jak dane nam życie, ów płomień, wykorzystamy i rozpalimy wobec siebie i innych. Zakończenie płyty to „Years of silence” będące skróconą i puszczoną jakby od tyłu całą płytą – przebłyskami życia dziewczynek do początku ich życia, ich pierwszego krzyku przerywającego istniejącą gdzieś w innych wymiarach ciszę pomiędzy jednym oddechem a drugim, a jednocześnie ponownym przywołaniem klasycznego utworu Simona i Garfunkela.
Dziewczynki zanurzone w toni nie popełniają samobójstwa, jak można by się spodziewać patrząc na nią po raz pierwszy – one raczej są zanurzone w życiu, próbując zrozumieć swój cel, łapiąc to co daje im los. To album niezwykle smutny, gorzki i refleksyjny, ale zarazem niesamowicie piękny i bardzo niejednoznaczny będący soundtrackiem do życia każdego z nas, w którym rodzimy się i umieramy, by potem znów reinkarnować się w innym miejscu i czasie. To płyta, która niektórym może przywołać także w pamięci „Hipertrofię” Comy, ale tutaj nie odbywa się w to tak rozbudowanej formie, tu nie ma słów, ani zbędnych elementów, a jedynie dźwięki, które zniewalają, każą się zastanowić nad samym sobą, nad ową ciszą i samotnością. To cudowne, że czasem można sobie w tak niezwykły sposób przypomnieć o naszej kruchości i przemijalności, o tym że nie jesteśmy wieczni. Być może potrzebowałem tego czasu, tego opóźnienia w napisaniu tego tekstu, ale jedno wiem na pewno, to jedna z najpiękniejszych płyt jakie w życiu słyszałem i życzę każdemu kto po nią sięgnie, niezależnie czy po raz kolejny czy po raz pierwszy, by zanurzył się w niej najpełniej jak tylko potrafi i zastanowił się nie tylko nad tymi dźwiękami, ale także nad swoim życiem.
skład:
Paweł Bereszczyński – gitara basowa
Piotr Gierzyński – gitara
Simona Jambor – syntezatory
Krzysztof Sarnek – perkusja
Krzysztof Zaczyński – syntezatory
1. Disembrace
2. Skin
3. YOS
4. No Kingdom
5. Call Me Home
6. Flare
7. Years of Silence