43. JarmaRock FEST: Koncert Główny (Gdańsk, B90 16-11-2019)

To już 43. edycja JarmaRock FEST, muzyczno-teatralnej imprezy spod znaku kultury ukraińskiej, ale też debat oraz przestrzeni poświęconych artystom z innych dziedzin sztuki. Impreza ważna nie tylko z uwagi na to, że – czy to się komuś podoba czy nie – mamy w Polsce coraz więcej Ukraińców. JarmaRock, jak sama nazwa mówi, to koncerty spod znaku rocka, rozumianego jednak bardzo szeroko. W tej edycji wspólny mianownik zespołów stanowiły bez wątpienia profesjonalizm wykonania oraz multikulturowość, zarówno w składach, jak i w tekstach. Ale od początku…

Wieczór otworzył Teatr Navpaky i ANIMA – projekt tworzony przez ukraińskich studentów zrzeszonych przy Uniwersytecie Gdańskim, pod przewodnictwem Oksany Terefenko. Podczas koncertu wykonali tylko jeden utwór na zasadzie wokalistki i chóru, jednak to wystarczyło, aby zachęcić mnie do zapoznania się z twórczością Teatru Na Odwrót w przyszłości.

fot. facebook.com/JarmaRockFEST

Gwiazdę wieczoru, dość nietypowo, ale niewątpliwie z korzyścią dla wszystkich, umieszczono na drugim miejscu programu. Zespół siedmiu młodych kobiet z Kijowa, o nazwie Dakh Daughters, powstał w 2012 roku. Wykonuje teksty własne, jak i popularnych autorów, np. T. Eliota, W. Szekspira czy Ch. Bukowskiego. Dziewczyny śpiewają w czterech językach: ukraińskim, angielskim, francuskim i niemieckim, a do ukraińskich piosenek dodają wyświetlane na telebimie polskie napisy. Koncertowały już we Francji, w Rosji, Stanach Zjednoczonych i Brazylii i nie bez powodu ich popularność rośnie.

To, co bowiem przedstawiły w sobotni wieczór, było muzyczno-teatralną niesamowitością pod każdym względem. Multiinstrumentalistki (2 kontrabasy, 2 wiolonczele, skrzypce, perkusja, klawisze, gitara, flet poprzeczny, harmonijka ustna, a nawet kaczki do wody) o image’u mimek w spódniczkach rodem z baletu, czyściutkich głosach w różnorodnych barwach, gesty, wyrazy twarzy, taniec – to wszystko spowodowało, że tłum przez ponad godzinę stał jak zaczarowany. Gdzieniegdzie widać było tylko łzy na twarzach publiczności, która z różnych przecież przyczyn znalazła się w Polsce. Zwłaszcza podczas najpopularniejszego bodajże utworu „Rozy / Donbass”.

Każda piosenka wydawała się maksymalnie dopracowana, każda stanowiła osobny świat literacko-muzyczno-obrazowy (bo i telebimy dopowiadały treść, m.in. w postaci fragmentów „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Boscha), każdą chciało się słuchać jeszcze wiele razy, gdyż miało się wrażenie, że z każdym kolejnym można wyłowić wciąż nowe smaczki (o czym przekonałam się, słuchając na drugi dzień płyty Cór Dachu). Różnorodność instrumentalna i wykonawcza wtórowała różnorodności kompozycji – obok melancholijnych czy dość agresywnych utworów pojawiały się lekkie, stylizowane (parodystyczne?), jak np. „Kuba”, oczywiście w rytmie reagge.

Po niedawnym koncercie Pussy Riot sądziłam, że żaden zaangażowany politycznie zespół ich nie przebije, ale myliłam się. Kompozycje Dakh Daughters to fascynujące przeżycie nie tylko dla kogoś, kto odbierze je czysto rozrywkowo, ale także dla bardziej wymagającej publiczności, w tym dla literaturoznawcy i muzykologa (oprócz wspomnianych inspiracji literackich i malarskich również fragmenty utworów Chopina czy… Scootera w „Love must die”).

Kolejna propozycja to zespół z Podlasia – Hoyraky, multikulturowy i pod względem składu, i twórczości. Siedem osób – dwie gitary elektryczne, bas, perkusja, akordeon i dwie wokalistki – porwały publiczność do tańca i śpiewu już od pierwszych nut. Ich utwory to własne kompozycje oraz rockowe adaptacje popularnych pieśni i piosenek, w tym ukraińskich (np. „Hej, Iwane”, „Buły w mene u komori”). Niekiedy, miałam wrażenie, również discopolowych (oj…).

Muzycznie bardzo przypominało to Brathanki czy, momentami – również ukraińskie – Haydamaky. Niekoniecznie w moim guście, piosenki wydawały się też bardzo do siebie podobne. Publiczności się jednak bardzo podobało, jak również wykonawcom – brawa dla akordeonisty, który nie dość, że grał całym sobą, to jeszcze całkiem wirtuozowsko. Trudno też odmówić talentu wokalistkom. Z kolei gitarzysta, miałam wrażenie, nieustannie próbował się przebić przez te folk-rockowe aranżacje metalowymi wstawkami (solówki, a nawet fragmenty Metalliki). Jak można się domyślić, przebicie się nie udało.

Moim zdaniem zbyt jednolicie, za mało rocka w rocku, a za dużo biesiady. Zupełnie inaczej niż kolejny zespół…
Kolejny punkt programu postawił bowiem na nogi wszystkich, którzy dotąd przysypiali (mnie). Muzycznie przypominający momentami Rage Against The Machine, czyli Chumatskyi Shlyah (Ch.Sh. band), powstał na Ukrainie w 2008 roku i obecnie tworzą go: basista, gitarzysta, perkusista oraz wokalista, występujący momentami w plastikowej głowie kozła z włosami. Oprócz standardowego instrumentarium pojawiły się także akordeon i flet. Zespół określa swoją twórczość jako folk alternative metal, niektórzy mówią o rocku, ale osobiście – zwłaszcza po koncercie – zdecydowanie bardziej przychylam się ku pierwszemu. Świadczyły o tym momenty z podwójną stopą i ciężkimi riffami oraz przesterem, natomiast wokal albo recytował tekst (hip-hop), albo melodyjnie go śpiewał. I chociaż image wokalisty (biała bluza, zielone lasery, biała kreska na twarzy niczym Tolkienowski Uruk-hai) zupełnie nie współgrał z moim skojarzeniem, to był moment, że Ch.Sh. brzmiał jak… Tiamat.

Co ciekawe, miałam wrażenie, że publika nie bardzo wie, jak się do tej muzyki ruszać. Niektórzy próbowali machać ręką, inni się bujali, jeszcze inni skakali, ale każdy miał swoją przestrzeń. Aż do chwili, gdy wokalista zasugerował ręką koło pod sceną. Wtedy zaczęło się nieśmiałe pogo (czy tej tradycji nie ma na Ukrainie?), które – na szczęście – również miało swoją przestrzeń, nie angażując – jak to zwykle bywa – niekoniecznie chętnych stojących w pobliżu. Innymi słowy: ci, co chcieli, odnaleźli się.

Muzycznie, zwłaszcza instrumentalnie, było to ciekawe, wniosło nową energię i pokazało, że Ukraina z metalem też jest za pan brat (choć może bardziej od strony sceny niż publiki).

Ostatni zespół przyjechał z Poznania, niestety przedłużając początek koncertu. Krambabula to skład całkiem pokaźny, powiększony o dęte trio i akordeon. Muzycznie zbliżony do Hoyraków, a więc niekoniecznie w moim guście, za to ciekawy, jeśli chodzi o bardziej intelektualny odbiór. Tło dla żeńskiego silnego białego wokalu stanowiły bowiem momentami łamane metra, niekoniecznie oczywista harmonia, zwłaszcza w częściach czysto instrumentalnych. Utwory były wykonywane po polsku, ukraińsku i łemkowsku, część to rockowa wersja tradycyjnych pieśni.

Koncert odbył się w B90, które zdecydowanie podołało, jeśli chodzi o dźwięk, obraz i aranżację sali ozdobionej przepięknymi wycinankami Darii Alyoshkiny. Niewątpliwie, z uwagi na różny wiek publiczności, przydały się też dodatkowe krzesła. Cieszę się również, że i tym razem zrezygnowano z dziwnego pomysłu ładowania kart do baru. Minusem natomiast była wspólna kolejka dla biletów oraz akredytacji, ale publiczność na szczęście stawiła się na tyle wcześnie, że nie trzeba było marznąć na zewnątrz.

Jeśli miałabym podsumować drugi dzień 43. edycji JarmaRock FEST, zdecydowanie mogę nazwać tę imprezę udaną. Kolejny raz odkryłam fantastyczne zespoły, z którymi prawdopodobnie bym się nigdy nie zetknęła. Bez wątpienia też każdy znalazł coś dla siebie (jeśli nie w sali, to mógł wziąć udział w nieoficjalnym muzykowaniu pod klubem), zarówno wśród zespołów, jak i dodatkowych atrakcji (bar, pierogi, makijaż, wycinanki). Publiczność bynajmniej nie miała problemu z tańcem, a więc dobrą zabawą, ani integracją, a taki cel również przyświecał temu wydarzeniu. Natomiast Polacy czy inne narody słabiej znające kulturę ukraińską miały okazję stać się jej częścią i przekonać się, jak jest różnorodna, barwna oraz ciekawa, z jednej strony zbliżona do naszej, a z drugiej zupełnie inna. Jak jest bogata i jak warto ją poznawać, by wymieniać się – wzajemnie – jej, ich dobrami. Na tym właśnie polega integracja, najwłaściwsze zachowanie względem naszych nowych gości. I cieszę się, że kolejny raz Gdańsk, w tym B90, stały się częścią tego procesu. Oby częściej.