W podstawówce opozycją do szkolnych dyskotek były pogoteki. Zamykaliśmy się w klasie podczas takiej imprezy, włączaliśmy „Kasprzaka” z nasza ulubioną muzą i roznosiliśmy pomieszczenie w drobny mak. Było to na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Właśnie podczas jednego z takich „eventów” usłyszałem po raz pierwszy Proletaryat, około 1991 lub 1992 roku. Jako nastolatek, nie miałem pojęcia jak duże znaczenie będzie miał ten zespół dla polskiej muzyki rockowej. A tym bardziej nie podejrzewałem, że pierwszy raz na żywo będzie mi dane zobaczyć ich dopiero ćwierć wieku później. Ten niedzielny koncert w gdyńskim Uchu był kolejnym przystankiem trasy promującej najnowsze wydawnictwo zespołu zatytułowane „Oko za oko”.
Jako support zagrała Neuronia z Warszawy. Chłopaki istnieją na scenie około dekady i wypuścili już trzy długograje. Ostatnia płyta „Under The Same Sky” ujrzała światło dzienne w zeszłym roku. Zagrali niespełna godzinny set serwując mieszankę stylistyczną. Było trochę metalcore`a, trochę thrashowego umpa-umpa, trochę deathowego ciężaru i podwójnej stopy. Bardzo amerykańskie granie bym powiedział, zalatywało czasem Panterą, może Slipknotem czy S.O.A.D. Na uwagę i uznanie zasługiwał tutaj basista, który urozmaicał często struktury kawałków o techniczne zagrywki, wykorzystując tapping. Pokaźnych rozmiarów frontman uzbrojony w czapeczkę miał całkiem niezły kontakt z publicznością. Podejrzewam, że Neuronia jest zdecydowanie lepszą kapelą koncertową niż „na płytach”.
Nieciekawie natomiast było w ich przypadku z nagłośnieniem. Ja wiem, że już utarło się, że support musi brzmieć gorzej od gwiazdy wieczoru, ale jakieś minimum obowiązuje i naprawdę warto nagłośnić lepiej również gitarę rytmiczną, a nie tylko solową. Zupełnie niepotrzebnie na koniec swojego występu zagrali cover Slayer „Seasons In The Abyss”. Pasowało to jak pięść do nosa ich stylu. Powiem krótko – z pewnych utworów nie powinno się robić sobie jaj.
Po przerwie, na kilka minut przed godziną 22:00 zagrzmiało intro. Jak dla mnie przypominało mi to jakąś mantrę mongolskich mnichów. Hmmm – to było dziwne. Ale na szczęście już za chwilę na scenie pojawił się Oley z ekipą i zaczęli. Najpierw „Labirynt”, potem świetny „Nie wyrażam zgody” i jeszcze dwa wałki z najnowszego albumu. Bardzo dobre selektywne nagłośnienie i stopa perkusyjna wbijająca się w klatkę piersiową. Tomek powiedział przez mikrofon, że ten koncert jest podróżą retrospektywną. Kolejne utwory, które poleciały ze sceny to były znane klasyki – „Tienanmen”, „Ofiarny stos” z mojej ulubionej płyty „Czarne Szeregi”, „Mamy 1000 lat”, czy fenomenalny „Jak ptak” i kultowy „To my, ziemi naszej sól”. Wróciły wspomnienia i sentyment, poczułem się jak w latach 90-tych, kiedy katowało się taśmy z nagraniami Proletaryatu, kiedy to dobra polska muzyka rockowa była jeszcze widoczna w najważniejszych mediach.
Na sali wśród zebranych uczestników wielu przekroczyło dawno czterdziestkę i widać było po twarzach, że tego im właśnie było trzeba i tego właśnie im obecnie brakuje. Sam zespół na scenie czuł się jak ryba w wodzie, nie było widać w ogóle, że upłynęły ponad dwie dekady od ich debiutu. Oley dowcipkował ze sceny, rzucał na prawo i lewo anegdotami z życia. Proletaryat wciąż ma się dobrze i robią to, co uważają za słuszne, a co najważniejsze wydali naprawdę dobry rockowy album, który bardzo silnie nawiązuje do tej stylistyki polskiego rocka lat 90-tych. I jeszcze jedno, co najbardziej chyba utkwiło mi w pamięci po tym koncercie, to wokal Tomka. To, z jaką siłą ten facet brzmi na żywo, jest nie do opisania.