Chociaż recenzje ostatniej płyty Soulfly „Archangel” najczęściej są dosyć krytyczne, publiczność która przybyła w poniedziałek do klubu Ucho, wyraźnie nie dała im wiary. Sala została bowiem wypełniona po brzegi do tego stopnia, że zdecydowano się na udostępnienie balkonu, a i przed samym wejściem można było spotkać niemało słuchaczy. Co ciekawe, średnia wieku zdecydowanie bardziej zbliżała się do czterdziestu niż dwudziestu lat. Czyżby młode pokolenie nie słuchało Soulfly? Dla mnie to jednak znak, że zespół ma rzeszę oddanych fanów, którym zdarzało się nawet przyjść na poniedziałkowy koncert w asyście (jak sądzę) własnych dzieci (niestety nikła ich liczba nie obniżyła średniej wieku). Innymi słowy, polscy zwolennicy tzw. ciężkich brzmień wciąż darzą Maxa Cavalerę i jego muzykę zaufaniem, którego bynajmniej nie zawiódł podczas gdyńskiego koncertu.
Na scenie zaś działo się niemało. Soulfly zaprezentował kawałki nie tylko swoje, ale też Sepultury (ֱֳRoots Bloody Roots, Refuse Resist), Iron Maiden (The Trooper), a nawet fragmenty „Iron Man” Black Sabbath oraz „Ace of Spades” Motörhead wypełniające solówkę samego Cavalery, który (zwłaszcza tym ostatnim) oddał swoisty hołd scenicznym współbraciom. Podczas koncertu usłyszeliśmy ponadto m.in.: „Seek 'N’ Strike”, „Carved Inside”, „Tribe” czy „No Hope = No Fear”, a więc mimo zapowiedzi i banera z okładką płyty „Archangel”, zespół zdecydowanie postawił na dobrze fanom znane numery (według setlisty na 17 utworów, zaledwie 3 pochodziły ze wspomnianej płyty).
Warto też docenić kontakt Maxa Cavalery z publicznością – było przybijanie piątek, polewanie wodą i rozdawanie kostek, a także zachęcanie do aktywnego wsparcia, co i wydawało się zbędne – szaleńczemu pogo oddała się przynajmniej połowa sali.
Utwory bazowały oczywiście na starym dobrym thrashu i innych odmianach metalu, jednak nierzadko można było też usłyszeć fragmenty hip-hopowe – na każde publika reagowała adekwatnie. Mieliśmy więc okazję popogować, pomoshować, pobujać się i pomachać w górę ręką (wybaczcie, nie wiem, jak to się nazywa w świecie hip-hopu). Jednym słowem: dla każdego coś miłego, a wszystko przy niezłej dawce mocnego walnięcia.
Chociaż koncert trwał prawie, a może nawet ponad dwie godziny, fani mogli jednak poczuć pewien niedosyt – Max co prawda wyszedł do fanów, jednak nie od strony sceny, i to dosłownie na 2 minuty. To zaś nadrobili techniczni zespołu, którzy wyszli do nas na piwo, rozdając przy tym setlisty, a nawet zabawne naklejki. Pewnym minusem była też wentylacja sali, chociaż ci, którzy stali z tyłu (ja), zostali uratowani przez otwarte drzwi.
Mile zaskoczyła mnie również organizacja imprezy. Piwo można było kupić już przed wejściem, dzięki czemu zniknęły typowe długie kolejki do baru i konieczność przeciskania się do niego podczas koncertu. Co równie ważne – przynajmniej dla mnie – ochrona (jak to zwykle ma miejsce np. w B90) nie wypraszała fanów tuż po koncercie, dając czas na wypicie piwa lub dwóch w gronie swoim czy też wspomnianej ekipy Soulfly.
Podsumowując, gdybym miała jednym słowem określić koncert, powiedziałabym: „zajebiście!!!” (choć być może wieloletni, wierni fani znaleźliby w tym występie Soulfly jakieś braki i powody do krytyki). Dobrze było sobie przypomnieć na żywo tę legendarną kapelę i moim zdaniem określenie to jest w pełni zasłużone. Mogę śmiało napisać, że już czekam na następny koncert, choćby w tak niekoncertowy dzień jak poniedziałek. I – jak wnioskuję po rozmowach – nie ja jedna.
A ponoć zespół szykuje kolejną trasę po Polsce – już w listopadzie…