Opolskie TSA, obok Turbo i Kat, jest uważane za jednego z trzech prekursorów heavy metalu w Polsce. Powstali w 1979 roku jako instrumentalny kwartet, a już dwa lata później wygrali festiwal w Jarocinie. Następnie do składu doszedł wokalista Marek Piekarczyk. W pierwszych latach działalności zespół sprzedał setki tysięcy swoich płyt i bardzo intensywnie koncertował. W roku 2004 nagrali w starym, klasycznym składzie nowy album „Proceder”. Jest to ich ostatni jak na razie materiał studyjny. W zeszłym roku mieliśmy okazję widzieć ich na deskach gdyńskiego klubu Atlantic. W tę niedzielę TSA zawitało do gdańskiego Parlamentu, aby promować nadchodzące reedycje ich klasycznych albumów.
Od godziny 19 klub zaczął zapełniać się ludźmi. Mała prośba do klubu – zróbcie coś z klimą na najwyższym poziomie, bo można się udusić. Na niższym balkonie dało jeszcze radę usiedzieć, ale pod sufitem gromadziła się taka temperatura, że mózg tajał. Do 20 lokal zapełnił się po brzegi, ciężko było przedostać się na salę z okolic baru. Co znamienne, średnia wieku uczestników koncertu wynosiła jak na moje oko 40+, przewinęło się paru motocyklistów, czy rockandrollowych babć ubranych w skóry. Jeszcze przed występem wytworzył się rasowy i sentymentalny klimat.
TSA pojawili się na scenie z kilkunastominutową obsuwą uprzednio wywoływani kilkakrotnie przez zebranych gromkim: „TE! ES! A!”. Zaczęli „Maratończykiem”, od samego początku było widać, że dopisuje im dobre samopoczucie. Marek Piekarczyk dowcipkował z fanami tryskając humorem. Będąc frontmanem kapeli, musiał jednak często ustępować Andrzejowi Nowakowi, który wykonywał swój magiczny taniec z gitarą i zapalczywie zagrzewał wszystkich do zabawy, czy chociażby rytmicznego klaskania, rzadziej oddając zagranie solówki Stefanowi Machelowi.
Jeśli chodzi chodzi o playlistę, to zagrali prawie wszystko to, czego fan by sobie życzył. Poleciało „Heavy Metal Świat”, „51” i „Trzy zapałki”, które jak zwykle wprowadziły niesamowity klimat, nieśmiertelna „Kocica”, tytułowy ciężki „Proceder”, „Zwierzenia kontestatora”, czy rewelacyjne „Chodzą ludzie”. Wszystko się zgadzało, nie było żadnych technicznych wpadek, brzmieniowo na piątkę. Miałem wrażenie, że zagrali tak samo dobrze jak ostatnio w Gdyni, bezbłędnie.
Jest tylko jedna rzecz, która nie daje mi spokoju. Bo ja rozumiem, że ludzie chcą TSA i zawsze przyjdą na koncert, ja rozumiem, że jest to muzyka, na której miejmy nadzieje wychowuje się kolejne pokolenie, ale szkoda, że panowie od 12 lat nie wydali żadnej płyty. Nie wiem, czy wydawanie po raz kolejny reedycji swoich kultowych produkcji to ta droga dla kapeli tego pokroju. Biorąc pod uwagę ich formę na scenie i widoczną radość z grania, nie chce mi się wierzyć, że nie byliby w stanie wykrzesać z siebie kolejnej porcji nowego materiału. Nie chcę ich podejrzewać o pójście na łatwiznę i „jechanie na sentymencie”. Wydaje mi się tylko, że duża część miłośników ich twórczości bardzo by była szczęśliwa, gdyby dowiedzieli się o nowej płycie.
W każdym razie obecnie zostaje nam korzystanie z tego, co TSA nam serwuje, czyli bardzo dobre rasowe koncerty, na których usłyszymy klasyki tego kwintetu. Smuci trochę znikoma liczba młodszej części odbiorców. Czyżby nowoczesne trendy w gitarowej muzie zdominowały młode pokolenie? Mam nadzieję, że nie.