Sunday at 9: Czy teraz jest już za późno?

Sunday at 9 odwiedziłem w ich sali prób. Zadanie zrobienia wywiadu z pięcioma ludźmi naraz od razu wydało mi się karkołomne, ale w końcu kto ma wykonywać karkołomne zadania, jeśli nie ja? Misja okazała się jednak równie łatwa jak zamknięcie drzwi przed Świadkami Jehowy. Jedno, co okazało się trudne, to zachowanie powagi.

fot. Piotr Bardo

MB – Michał Bleja,
Sunday at 9: MK – Mariusz Kowal, MT – Maciej Tamulewicz, RC – Rafał Cyrocki, KK – Kuba Kiśluk, MM – Marcin Malich

MB: Zaczniemy od pytania, które na pewno uwielbiacie…

MK: Skąd nazwa zespołu?

MB: Nie tym razem, tę tajemnicę pozwolimy wam zachować. W internecie można znaleźć wzmianki sprzed jakichś trzech lat o tym, że wypuszczacie płytę, a ta wyszła dopiero w tym roku. Czemu to trwało tak długo?

MK: Chyba najważniejsze było to, że basista się zmienił.

MT: No tak, ale te wzmianki, o których wspominasz to jeszcze wcześniejsza historia. Pewnie któryś z naszych pierwszych wywiadów.

MK: Covid, zmiany personalne, tworzenie materiału praktycznie od nowa, potem znów zmiany personalne… no i wtedy już poszło.

MT: No nie śpieszyliśmy się ewidentnie, ale miało to tę zaletę, że gdy już skończyliśmy gadać o tym, że szykujemy płytę i na serio się na to wzięliśmy, to mieliśmy cudowny koszyk z riffami, pomysłami i strzępkami, które trzeba było po prostu ze sobą połączyć, pozszywać.

MK: Wcześniej ciężko nam było ruszyć. W momencie, o którym mówi Maciek, odpaliliśmy.

KK: Dokładnie. Wcześniej ktoś przynosił jakiś riff, graliśmy go w kółko, a w końcu w ogóle go nie wykorzystywaliśmy.

MT: Jak się teraz zastanawiam nad twoim pytaniem to przyczyn było mnóstwo. Ruszyliśmy z kopyta od kiedy Rafał (basista) się pojawił. Wszyscy poczuliśmy, że w końcu zamknęliśmy skład.

MB: Jak długo gracie w obecnym składzie?

MK: Od listopada 2021. Był jeszcze jeden czynnik, który przyspieszył pracę nad płytą: zaczęliśmy naprawdę się kumplować. Wcześniej spotykaliśmy się na próbie, graliśmy, a potem każdy szedł w swoją stronę, wracał do swojego życia.

MT: Tak jest. Przychodziliśmy na próbę, robiliśmy swoje przez te 2-3 godziny, załatwialiśmy jakieś organizacyjne sprawy na czacie, ale nic w zasadzie nie wiedzieliśmy o sobie nawzajem. A teraz moja kobieta jest zazdrosna o chłopaków.

MB: A jak się spotykacie i nie gracie to co robicie?

MM: Pijemy!
Tu następuje zbiorowy wybuch śmiechu.

MB: Tak coś czułem :)

MK: Mamy taką tradycję – tak zwaną wigilię. Spotykamy się co roku w okolicach świąt i pijemy. Niestety w zeszłym roku się nie udało, więc… będziemy pili w sobotę.

MT: I podczas wigilii opijamy wszystkie zaległe okazje – domówki, urodziny, takie rzeczy.

MB: Czyli żeby była chemia w zespole – trzeba pić :)

MK: Trzeba się spotykać i rozmawiać!

Kolejny zbiorowy wybuch śmiechu.

MK: Nie no, dobra. Trzeba pić.

MT: Wiesz, tak naprawdę, to jesteśmy dość grzeczni. Zwłaszcza jeśli porównać to z tym, jak zespoły imprezowały kiedy byliśmy młodsi.

MK: Mocno też się zżyliśmy kiedy pojechaliśmy w naszą pierwszą poważną trasę. To scala, kiedy zespół gra koncerty dzień po dniu, nocuje gdzieś na wyjeździe, pokonuje wspólnie poważne odległości. Gdybyśmy podczas takiego doświadczenia się nie zżyli, to moglibyśmy się pozabijać.

MB: Opowiedzcie coś więcej o tej trasie. Kiedy to było, gdzie graliście, z kim i obowiązkowo jakieś kompromitujące historie.

MK: O, Maciek miał kompromitującą historię w Bydgoszczy!

MT: Eeeej!

MK: No, do Bydgoszczy już nie pojedziemy, bo Maciek zawsze się tam najebie i bełkocze.

MT: Eeeej! Przepraszam, ale przy okazji połowy naszych wizyt w Bydgoszczy Kuba też był zniszczony!

KK: Nooo, połowy! Graliśmy tam dwa razy!
Śmiech.

MM: Kuba był zniszczony, ale zagrał normalnie :)

MK: Maciek też zagrał normalnie. Na pierwszym :)

MT: Przecież na pierwszym byłem trzeźwiutki. Proszę mi nie imputować.

MK: No fakt, after party go zniszczyło. Dobra, do brzegu. Trasę zaczęliśmy we wrześniu na Mazurach i skończyliśmy w kwietniu, czyli trwało to pół roku. Jakieś koncerty zostały przesunięte, Toruń wypadł. Dużo się trzeba było nauczyć, zwłaszcza jeśli chodzi o organizację całego przedsięwzięcia.

MB: Sami wszystko organizowaliście?

KK: Właściwie to Mariusz zorganizował.

MB: Mariusz, opowiedz, jak to zorganizowałeś.

MK: O nieee, normalnie rozdrapujesz rany (śmiech). Trzeba było wykonać mnóstwo telefonów do mnóstwa ludzi, czego nienawidzę robić. Także nigdy więcej! (Nie martwcie się, po minie było widać, że wcale tak nie myśli – MB). Jak to wygląda? Cóż – ustalanie terminów, czasami odwoływanie terminów, co zdarzyło się dwukrotnie. Dużo kombinowania…

MB: Załatwiałeś lokalne supporty?

MK: Nie nazwałbym tego supportami. Dzwoniłem do kapel i proponowałem wspólne granie po prostu. Dzieliliśmy się zyskami i kosztami po równo.

MT: Spotykaliśmy po drodze takich kotów, że nazywać ich supportami byłoby krzywdzące.

MB: Wymieńcie jakieś nazwy.

MK: Ja najlepiej wspominam Three Eyes of the Void. Absolutnie jestem fanem. Graliśmy razem 3 albo 4 koncerty. To mega fajni kolesie grający mega fajną muzę. Source of Mary…

MT: Oczywiście!

MK: From Today tak samo. Świetni kolesie.

MT: Dużo kumpelskich kontaktów się zawiązało. Ale zdarzało się też tak, że grało się razem fajnie, ale przez jakiś dystans, czy np. różnicę wieku nie udało się zakumplować. Ja też bardzo fajnie wspominam Thus it Ends. Graliśmy z nimi bodajże w Łodzi. Tam w ogóle vibe był niesamowity. Poznaliśmy mnóstwo świetnych ekip. Dla mnie to jest najjaśniejszy punkt całej tej zabawy, oprócz samych koncertów rzecz jasna. Czasami chemia między ekipami pojawia się już podczas soundchecku. Wtedy od razu wiadomo, że fajnie będzie po koncercie napić się razem piwka. To w ogóle ciekawe – z racji tego, że prowadziłem swego czasu salę prób, często miałem okazję rozmawiać z muzykami i ci muzycy non-stop narzekali na inne zespoły, z którymi przyszło im dzielić scenę. Trochę się obawiałem że trafimy na jakichś sztywnych ludzi… w sensie nie więziennym, tylko…

KK: Martwych. (śmiech)

MB: Stary, jak ktoś gra w corpse paincie, to nie znaczy, że umarł. Rafałowi też się zdarzało.

MK: Bo Rafał jest martwy w środku :)

MT: …a tutaj każda jedna ekipa była super.

KK: Nie było żadnych krzywych akcji z innymi zespołami. Z jednymi siadło lepiej, z innymi słabiej, ale na nikogo nie możemy narzekać. Nie było ekipy, której nie zaprosilibyśmy ponownie gdybyśmy znowu coś organizowali.

MB: A jak to wyglądało jeśli chodzi o kluby i publiczność?

MK: Różnie. My tak naprawdę jesteśmy zespołem znikąd, który nagle ogłosił trasę, wypuścił płytę. Wcześniej w eter poszły dwa utwory, mało kto wiedział, że istniejemy. Ale dało się zauważyć, że im dłużej trasa trwała, tym więcej przychodziło ludzi.

MT: Zdecydowanie.

MB: Chronologicznie – najpierw pojechaliście w trasę czy wypuściliście płytę?

MK: Najpierw pojechaliśmy w trasę. Żeby wypromować płytę, której jeszcze nie było.

MM: Ale to dlatego, że dopinanie produkcji na ostatni guzik trwało. Nie chcieliśmy promować czegoś, co było niedopracowane.

RC: Długo czekaliśmy na ślady. Mieliśmy czekać dwa tygodnie, a wyszły dwa miesiące. Miksy poszły dość szybko. Nasz producent Arek Bogaj pracował bardzo sprawnie, tyle że my mieliśmy dużo uwag. Głównie w kwestii brzmienia.

MT: Na początku w każdym razie. Z kilkoma pierwszymi numerami było trochę walki, ale potem, jak już udało się wypracować schemat, poszło gładko.

MB: Czyli z producentem się dogadaliście, a jak wam szło dogadywanie się ze sobą nawzajem? Trudno było wypracować kompromis?

MK: Było parę spornych sytuacji.

RC: Dogadaliśmy się, ale czasami trzeba było zagryźć zęby i ustąpić.

MT: Ja nic takiego nie zauważyłem. Ja się na wszystko zgadzałem.

MB: Opowiedzcie o jakimś kompromisie, na który musieliście pójść.

MM: Za mało raida!

RC: Za mało raida, za cicho stopa.

KK: Za szybkie intro!

RC: Wiadomo, każdy chciał przepchnąć swoje. Coś wolniej, coś szybciej.

MK: Fałsz, którego nikt nie słyszał.

MM: Jakiś wokal przesunięty.

MT: Przesuniętego wokalu nie pamiętam. Ale pamiętam, że w jednym miejscu miałem problem z nałożonym na mój głos efektem, za dużo na nim było przesteru. Powiedziałem Arkowi, żeby usunął wszystkie efekty i okazało się, że to brzmi nadal tak samo. Że ten przester zrobiło moje gardło.

RC: Pracowaliśmy w ten sposób, że do każdego utworu zgłaszaliśmy uwagi, więc w każdym numerze był jakiś kompromis.

MB: No to nic dziwnego, że trwało to długo.

MK: Proces i tak był przyśpieszony, bo tylko jedna osoba kontaktowała się z Arkiem. My wszystko wysyłaliśmy do Rafała, Rafał kompletował z tego jedną wiadomość i wysyłał do Arka. Gdyby każdy kontaktował się z nim osobno to pewnie do tej pory byśmy z tym walczyli. Poza tym niepotrzebnie byśmy go do siebie zrazili.

MM: I tak go zraziliśmy (śmiech).

MT: Tu widać kolejny czynnik, który spowodował, że tyle czasu rzeźbiliśmy ten album. Musieliśmy wypracować sobie schemat pracy. Dojść do tego, że kwestie koncertów przechodzą przez Mariana (MB: Maciek ma na myśli Mariusza – ot tak, żeby nie było za łatwo połapać się kto jest kim), kwestie produkcyjne przez Rafała, potem klip – znowu przez Mariana. Efekt jest taki, że fajnie się zorganizowaliśmy, na dodatek w sposób zupełnie niewymuszony. Teraz jak jest dużo rzeczy do zrobienia to one się naturalnie rozdzielają po członkach zespołu.

MK: Nie wiem, co on pierdoli, przecież wszystko robię ja (śmiech).

MT: Następnym razem ty będziesz ogarniał noclegi.

MM: Oj dwa razy nam się zdarzyło nocować na wyjeździe.

KK: Wcale nie, bo trzy!

MT: Ja byłem gotowy zostawać na noc wszędzie.

MM: A spałeś w aucie (śmiech).

MB (do Mariusza): Czyli za klipy generalnie ty odpowiadasz?

MK: Tak, z racji tego, że z zawodu jestem fotografem i mam kontakty wśród ludzi, którzy się tym zajmują. Do klipu zatrudniliśmy fantastyczną ekipę z Katowic: Fat Wolf Pictures, czyli Roberta Zembrzyckiego i Marka Mosińskiego. Wyszło rewelacyjnie, mega profesjonalnie.

MT: Chłopaki dokładnie wiedzieli co chcą w tym klipie osiągnąć. Myśmy mieli uwagi, ale tak naprawdę to oni nas za bardzo nie słuchali tylko robili swoje. Oczywiście okazało się, że mieli w tym całkowitą rację.

MK: Zresztą ci kolesie to stare metaluchy. Można im było zaufać, że zrobią to jak trzeba.

MB: Będziecie kontynuować tę współpracę?

MK: Jeśli tylko się da, to jak najbardziej.

KK: Zrobili to dobrze i szybko.

MM: Potwornie szybko. Absurdalnie wręcz. Dwa dni kręcenia, a po dwóch tygodniach mieliśmy już pierwszą wersję klipu.

MT: Szybciej! Pierwsze prevki przyszły jakoś po trzech dniach przecież.

MB: Generalnie jesteście zadowoleni z „Chosen. Obeyed. Forgotten”? Czy jak już macie trochę dystansu to coś byście poprawili?

MK: Zawsze usłyszysz coś, co jeszcze można by poprawić. Musieliśmy w którymś momencie powiedzieć sobie „koniec, nie mielimy tego dalej”. Jakbyśmy zaczęli się doszukiwać to byśmy znaleźli… ale nie doszukujemy się.

MB: Odwróćmy to pytanie – czy ze względu na do, że ta płyta jest tak dopieszczona i ma tak długą historię to czy nie straciliście czegoś po drodze? Nie zgubiliście jakiejś emocji?

MK: Nie. To, co masz namyśli, te emocje, łapaliśmy tutaj, na próbach. Kiedy już zaczęliśmy pracować nad albumem, wszystko było gotowe. Wystarczyło nagrać. Wyryć w kamieniu i doszlifować. To, co zrobiliśmy na próbach, praktycznie nie różni się od tego, co zostało nagrane. Różnice są bardzo subtelne. Tylko brzmienie długo mieliliśmy.

KK: Znaczy niektórzy mają z tym problem, że jest tak nowocześnie, równiutko, że nie jest organicznie. Ale jak przychodzą na koncert to słyszą, że to wszystko jest właśnie takie, jakie powinno być i że te kawałki nie tracą na energii czy emocjach.

MK: Że to jednak ludzie grają, a nie maszyny.

MB: Pogadajmy o waszym procesie twórczym. Jak on wygląda? Jak powstaje wasza muzyka?

KK: Różnie. Czasami ktoś rzuci jakiś pomysł, riff, wrzuci na czat żebyśmy go posłuchali i potem każdy dodaje coś od siebie. Innym razem ktoś przynosi coś na próbę, jeśli to żre – budujemy na tym. A czasami ktoś zapoda coś zupełnie spontanicznie, od czapy, i to coś naturalnie ewoluuje w kawałek. Chociażby „Pariah” tak powstał.

RC: Czasami jest tak, że przynosisz cały gotowy numer, po czym chłopaki wyrzucą z niego trzy czwarte, zostanie jeden riff i z tego riffu powstaje zupełnie nowy numer.

MT: „Nephilim” powstał tak, jak mówi Rafał. To, o czym mówią chłopaki, nie tyczy się całego naszego materiału, bo mniej więcej połowa riffów, które się na niego złożyły, powstała wcześniej i po prostu polepiliśmy z nich numery. A jeśli chodzi o pozostałe, o tę świeższą część, to próbowaliśmy różnych dróg.

RC: Zdarzało nam się rozrysowywać jakieś bardziej skomplikowane struktury na tablicy suchościeralnej i rozkminiać to przez trzy próby. A potem i tak większość tych łamańców wypadała z kawałka.

MK: Nie, że wypadła. Zobacz, cały czas wszystko jest zapisane na tablicy. Zrobimy z tego nowy kawałek (śmiech). A propo’s tego, co Maciek powiedział – ciekaw jestem, czy odbiorcy słyszą różnicę pomiędzy starymi, a nowymi numerami.

MT: Na pewno. Sto procent. Dlatego byłem za tym, żeby z tych starszych rzeczy może nie rezygnować, ale niekoniecznie wrzucać je na „Chosen. Obeyed. Forgotten”. Tyle, że pewnie wtedy zamiast rzeźbić ten album pięć lat, rzeźbilibyśmy go siedem, albo i lepiej.

KK: Zaskakująco często słyszymy od słuchaczy, że płyta jest spójna. Byłem przy tym, jak te numery powstawały i miałem często takie poczucie, że jedno się z drugim nie klei, a trzecie w ogóle jest od czapy. A potem, gdy już materiał poszedł w eter, zrobiłem sobie od niego miesiąc przerwy i potem posłuchałem na Spotify. Okazało się, że to wszystko jednak dobrze razem działa.

MT: Tak jest. Słychać, że to płyta, a nie jakiś mixtape.

MB: To chyba też spora zasługa produkcji.

MT: Na pewno.

MK: Na pewno. Dlatego np. na potrzeby albumu nagraliśmy ponownie dwa utwory, które były już nagrane wcześniej. Żeby brzmieniowo nie odstawały.

MB: Pytanie do was wszystkich po kolei: który numer na płycie jest najlepszy i dlaczego? Widzę, że Maciek się wyrywa do odpowiedzi, to może niech zacznie.

MT: „Nephilim”. Nawet nie przez to, jak gra na płycie, ale jak nam się go gra na koncertach. Jest prosty, prymitywny, agresywny. Pasuje mi to.

MB: Ok. To wywołaj kogoś do odpowiedzi, jak przystało na członka porządnej grupy terapeutycznej.

MT: Kubuś!

KK: Chyba „In Vain”. Też dlatego, że świetnie wypada na koncertach. Poza tym jest rozbudowany, ma określoną strukturę. To mi jakoś bardziej leży niż numery krótkie, proste i agresywne.

MB: Powiem wam w tajemnicy, że chyba nie zauważyłem w waszym repertuarze kawałków krótkich, prostych i agresywnych :)

KK: No wszystkie mają powyżej 3 minut. Ale jak to grasz na scenie to masz wrażenie, że niektóre stanowią taki szybki strzał w ryj. „In Vain” taki nie jest. Ma bodajże ponad 6 minut. Najkrótszy jest chyba „Preacher”. Zapraszam ciebie, Mariusz.

MK: Dla mnie „Bound For A 1000 Years”. Najlepiej mi się to gra, najlepiej się przy tym bawię. Czuję przy tym numerze najwięcej mocy. Zapraszam ciebie, Marcin.

MM: Ja muszę dwa wymienić.

MB: Proszę bardzo.

MM: Pierwszy to „In Vain”, dlatego że…

MT: Raida słychać (śmiech).

MM: Tak jest, bo raida słychać przy tych niby blastach. Poza tym jest o tyle specjalny, że zamykamy nim koncerty, stanowi ich zwieńczenie. No i po prostu gra mi się go najlepiej. Drugi to „The fall” bo… no cóż… jest tam dużo perkusji (śmiech). Zresztą nie tylko jest jej dużo, ale też jest bardzo dobra, utwór ma ciekawą strukturę.

MT: To jak on mógł drugi to ja też chcę. Jakbym nie wskazał „Nephilim” to bym wskazał „Pariah”. Najlepiej się w nich czuję, najlepiej mi się ich słucha.

RC: No to mi też. „Nephilim” i „Pariah”.

MT: One oba mają takie blackmetalowe ciągoty. Takie surowe Lo-Fi.

MB: A jeśli chodzi o feedback od publiczności albo od innych kapel, to który numer podoba się najbardziej?

MK: „In Vain”. Ale to chyba dlatego, że mocno promowaliśmy ten numer. Poszedł na singlu, nakręciliśmy teledysk.

KK: No i to, że gramy go na końcu. Ludzie lepiej zapamiętują numer grany na końcu.

MT: Dokładnie. Pierwszy i ostatni numer najbardziej zapada w pamięć. Zaczynamy mocno od „Pariah” i kończymy „In Vain”. Tak samo jak na płycie.

MM: Podczas koncertów ludzie też dobrze bawią się przy „The Fall”. Pewnie dlatego, że jak go zaczynamy, to chłopaki zaczynają skakać. Publiczność wtedy też skacze.

MK: To oni. Ja nie umiem skakać i grać.

MT: Ale faktycznie tak jest. Grając na żywo czujemy się coraz bardziej swobodnie, więc ludzie też coraz lepiej się bawią. Co nie zmienia faktu, że nadal do naszej muzyki lepiej się kiwa głową niż poguje.

MB: Jak dla mnie wasza muzyka bardzo dobrze nadaje się do skakania.

MK: To chyba też zależy od brzmienia jakie nam na koncercie ukręci dźwiękowiec. Pamiętacie Łódź, panowie?

MT: O tak!

MK: Wyobraź to sobie – było czterdzieści osób, w każdym razie tyle wyliczyliśmy z biletów, a pod sceną był taki kocioł, że z naszej perspektywy to wyglądało jakby ich tam było trzy razy tyle. Nikt na tym koncercie nie stał w miejscu. To było w Woolturze.

MM: Myśmy ten koncert zaczynali niepewnie. Zobaczyliśmy, że ludzi przyszło niewielu. Pojawiła się obawa, że jak skończy grać lokalna kapela to wszyscy pójdą do domu. A okazało się, że tych czterdziestu ludzi normalnie przyszło tam siać chaos. Było cudownie.

MK: Te nasze nowe numery są bardziej do kiwania głową niż do skakania. Trochę tam flirtujemy z doomem, trochę z blackmetalem.

MT: To się świetnie sprawdza, że przy jednych numerach lepiej się skacze, a przy innych kiwa głową. Zobacz jak różni się „Oddbox” od „Pariah” lub „Nephilim”. Część publiczności lepiej reaguje na jedne, część na drugie. Jak na koncert przyjdzie sto osób z rozstrzelonymi gustami to jest większa szansa, że każdy z nich znajdzie coś dla siebie. Żeby uściślić: nie próbowaliśmy zadowolić jak najszerszej grupy. Robiliśmy swoje, wyszło to zupełnie naturalnie. Ludziom to pasuje.

MK: Arek (producent) np. powiedział, że naszym najlepszym numerem jest „Preacher of Neglect”.

MT: Bo jest dobry. Powiedziałbym też, że nowoczesny… Albo że byłby nowoczesny w 2006 roku. (śmiech).

fot. Kobaru

MB: Na mój gust, Maciek, trafiłeś w sedno. Jesteśmy mniej więcej z tego samego pokolenia, więc nie ma bata, żebyście nie załapali się na Korna czy inny Slipknot. To słychać, że tam są wasze korzenie, że z tego wyrastacie, ale to rozwijacie. Tak jak kapele w okolicach 2006 r.

MT: Ktoś mi kiedyś powiedział, że gramy jak starsza kapela, która ciąży trochę w stronę djentu, ale nie poszła do końca tą drogą wtedy, kiedy wybuchł hype na ten gatunek. Że mamy flow kojarzący się z drugą połową lat zerowych, ale jesteśmy w tym unikalni. To w zasadzie było bardzo miłe.

MK: No właśnie, nowoczesne mocne granie teraz kojarzy się głównie z djentem.

MB: Oj, djent też się już chyba wyczerpał. W każdym razie wyszedł z mody.

MK: No właśnie dlatego, że wyszedł z mody, nie chcemy się z nim identyfikować (śmiech). Ale co tu dużo mówić – jest 7 strun, stroimy się nisko, ale gitary grają jednak raczej riffy i melodie niż wzbogacają sekcję rytmiczną, nie ma takiego (tu Mariusz odgłosem paszczowym imituje typową djentową gitarę).

MT: Nie wiem jak to napiszesz (śmiech).

MK: No, że nie ma dżyn dżyn dżyn (śmiech).

MM: Tym się na pewno różnimy od kapel okołodjentowych. Dużą ilością melodii i tym, że nie epatujemy tak bardzo techniką. Teraz sporo kapel gra wręcz muzykę, w której melodia zanika.

MB: To ja właśnie takiej muzyki głównie słucham :)

MM: No dobra, ja też (śmiech).

MT: Wracając do feedbacku od słuchaczy – słyszeliśmy opinie, że melodii u nas praktycznie nie ma, ale też z drugiej strony że fajnie, że w końcu jest jakaś kapela, w której muzyce pojawia się melodia :)

MB: Ja też miałem problem żeby określić co gracie. Ale pasuje mi do was określenie groove metal.

MT: Oj, panie, to stare określenie. To bardziej Pantera, Sepultura czy inny Machine Head.

MB: Ja wiem, ale co zrobić, jak mi do was pasuje?

MM: A pewnie. Stopki lecą, jest ciężko, masuje potylicę.

MT: No ok, ale groove metal to druga połowa lat 90-tych. My jednak jesteśmy trochę bardziej up-to-date. Raczej w okolicy jakiegoś Lamb of God niż Pantery.

MK: Może Gojira nawet. Taki nowszy groove.

MT: O stary, faktycznie! Weź spróbuj zaszufladkować Gojirę. Kurwa, progressive groove (śmiech).

MK: Ja osobiście chciałbym uderzać w te okolice – Gojira, Decapitated…

MT: Ty, dopiero co chciałeś grać doom. (śmiech)

MT: Bo bardzo lubię i doom, i sludge i prog wszelkiej maści.

MB: A który okres Decapitated miałeś na myśli? Pytam, bo to dla mnie osobiście bardzo ważna kapela.

MT: Bardzo lubię „Anticult”. Słucham tego w kółko.

MM: Dla mnie wszystko od „Carnival Is Forever” począwszy. Wcześniej grali po prostu bezkompromisowy death metal. Bardziej mi pasują od kiedy zaczęli trochę kombinować.

MT: Kiedyś, trochę przypadkiem, poszedłem na ich koncert, znając tylko ich starszą muzykę, która średnio mi podchodziła. Akurat wydali „Carnival is forever” i grali materiał z tej płyty, usłyszałem go wtedy po raz pierwszy w życiu. Zdziwiłem się, że to ten sam zespół, z miejsca zostałem fanem.

MB: Oni miażdżą na żywo. Trudno wyjść z ich koncertu nie zostawszy fanem. Mnie nie zawsze przekonują ich płyty, ale za każdym razem gdy widzę, jak je grają, to zakochuję się w tym zespole od nowa. To skoro zahaczyliśmy już ten temat to pogadajmy o waszej ulubionej muzyce. Tu też chciałbym, żebyście odpowiedzieli po kolei uwzględniając zarówno zespoły ikoniczne, formacyjne, jak i takie, których najwięcej słuchacie współcześnie.

MT: U mnie dość standardowo: w ręce wpadła mi Metallica, potem odkryłem Sepulturę i kolejną kapelę na S, czyli Slipknot.

MB: Przy tych kapelach na S dotarłeś do Slayera?

MT: Nigdy nie lubiłem Slayera. W sumie dalej nie lubię. Mocno natomiast wszedłem w numetal, a z tego już w black. Wiadomo – ta estetyka przemawiała do mnie jako nastolatka, Varg Vikernes był najważniejszą osobą w moim życiu (śmiech). Nie, nie był, żartuję. A potem kiedy przestałem być nastolatkiem, to i metalu przestałem słuchać tak intensywnie. Byłem na bieżąco z tym, co działo się na scenie, ale więcej słuchałem elektroniki i triphopu. A teraz w ogóle od blisko roku słucham głównie muzyki fortepianowej.

MB: Jakiego rodzaju?

MT: Klasycznej w wykonaniu wirtuozów. Jak są konkursy szopenowskie to oglądam je w telewizji z chujem w ręku.

MK: Co powiedziałeś?

MT: Że oglądam je z chujem w ręku.

MK: O nie, on to naprawdę powiedział (zbiorowy wybuch śmiechu). Myślałem, że się przesłyszałem.

MB: Nie no, nie puszczą mi tego. Chyba, że wywiad będzie na tyle długi, że nikt do tego miejsca nie dotrze (śmiech).

MT: Poza tym obserwuję niektórych raperów. Głównie amerykańskich, ale jest też paru polskich. Metal to obecnie jakieś 20% muzyki, jakiej słucham.

MB: A rzuć jakimiś ksywami tych raperów, których obserwujesz.

MM: Rów Babicze! (śmiech)

RC: Kuki (śmiech)

MT: W Polsce lubię Słonia na przykład. W Stanach w zasadzie wolę klasyki. Nas, Cypress Hill. Ze świeższych wykonawców Logic. Mam też ogromny sentyment dla Eminema, jeszcze z czasów gdy byłem malutkim dzieciaczkiem.

MB: Jak ci wchodzą te jego nowe rzeczy?

MT: Eminema? W ogóle mi nie wchodzą. Uwielbiam Eminema do „The Eminem Show”, a potem… „Kamikaze” to była nawet spoko płyta, ale poza tym nie bardzo. W ogóle to jak się wsłuchać w jego teksty, to one są całkiem metalowe. Dalej bawimy się w grupę terapeutyczną?

MB: Tak jest.

MT: To Marcin, zapraszam ciebie.

MM: U mnie ścieżka była bardzo kręta…

MT: …o, i dużo muzyki filmowej jeszcze słucham!

MB: A propo’s ścieżka.

MM: Ja się w każdym razie nie wychowałem na metalu. Byłem pancurem. Zaczynałem od klasycznego punka, potem słuchałem tego kalifornijskiego. NoFX, Blink182, Offspring… koszuleczki tych wszystkich zespołów elegancko nosiłem. A potem stopniowo zaczęło się robić ciężej. Hardcore, potem metalcore. Numetal też – już ustaliliśmy, że jesteśmy z tego samego pokolenia, więc trudno to było ominąć, chociaż zawsze kopałem w tym głębiej. Byłem wkręcony w komputer i internet, więc potrafiłem dotrzeć do muzyki spoza głównego nurtu.

MK: Noo, Marcin jest mistrzem torrentów. Przypuszczam, że nawet naszą płytę ściągnął z torrentów. (śmiech)

MM: Ściągnął i udostępnił! Ten jeden seed to ja (śmiech).

MB: To jest prestiż, że twoja płyta jest na torrentach (śmiech). Normalnie zróbcie screena i wrzućcie na social media.

MM: W tym okresie hardcore’owo-metalcore’owym świetnie wszedł mi np. Killswitch Engage. Jakoś obok nich było As I Lay Dying czy Parkwave Drive. Potem jeszcze mocniej. Teraz np. słucham All Shall Perish czy White Chapel. Techniczny metalcore bez przyśpiewek – w tym obecnie siedzę.

MT: Marcin to chyba jedyny członek Sunday at 9, który słucha core’ów.

MK: Ja czasami też słucham, ale szybko mnie męczą.

RC: Ja lubię deathcore.

MT: Bo ja np. nie trawię Killswitch Engage.

MM: Ok, nie każdy musi lubić ich nowsze płyty.

MT: Ja żadnych nie lubię.

MM: Nie no, to co zrobił Howard Jones na „As Daylight Dies” czy „The End of Heartache”… przecież to są wielkie płyty. Oni też definiowali metalcore, budowali jego fundamenty. Do mnie to bardzo trafia – ładne gitary z ciężkim brzmieniem i fajnymi breakdownami. To nie jest Kriegsmashine czy Hate Eternal, jakich słucha Rafał. Tam po dwóch minutach słuchania mam przesyt.

MK: Marcin jest u nas w ogóle tą osobą, która wrzuca do kawałków smaczki, breakdowny, łamie rytmy. Widać skąd mu się to wzięło. Myślę, że to dobrze, że każdy z nas słucha czegoś innego.

MT: Pytałeś wcześniej o proces twórczy. Proces twórczy polega na tym, że tworzymy taką wielką, postawną babę, a potem przychodzi Marcin i robi jej makijaż, żeby trochę zamaskować jej rozmiar (śmiech).

KK: Ale potem i tak jeszcze ją tuczymy. I staje się jeszcze większa (śmiech).

MM: Dopychamy ją ziemniaczkami (robocza nazwa utworu Bound for a 1000 years – MB)(śmiech). Oj, to już jest wewnętrzny slang, będziesz musiał przypisy robić.

MB: Wydaje mi się, że wiem o co wam chodzi, może obędzie się bez przypisów (nie obyło się – MB).

MM: No dobra. To teraz Rafał.

RC: Ja zaczynałem od Korna, jeszcze w gimnazjum. Potem Slipknot. A potem wkręciłem się w black metal, death metal.

MM: Oj, to teraz te kuce w kamizelkach będą cię tępić, że nie jesteś prawdziwy.

RC: Tak jest, a potem na pewno mnie zamordują. A z tego, czego słucham obecnie, najważniejsze byłyby Deathspell Omega i Hate Eternal. Poza tym Vildhjarta. Jeśli chodzi o metal, to by było tyle. Poza tym jest jeszcze jakaś stara elektronika – Massive Attack, Archive.

MB: Pamiętam, że swego czasu słuchałeś np. Skrillexa.

RC: Owszem, kiedy byłem na studiach. Ale nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem. Słuchałem też trochę dubstepu, kiedy był modny, ale dziś w ogóle go nie słucham. Nie jestem w stanie. Nie wiem czemu – może ta młodzieńcza energia ze mnie wyparowała i dlatego przestałem czuć taką muzykę. Zresztą podobnie mam z drum’n’basem.

MT: Ja się oparłem dubstepowi, ale pamiętam tę modę. Tam było grubo. Miałem ziomków blackmetalowców którzy tatuowali sobie napis „dubstep” na przedramieniu.

MM: Ale to z Wejherowa ziomki, nie?

MT: (śmiech) Tak, z Wejherowa.

MB: Jesteś w Wejherowa?

MT: Tak! Wejherowo forever!

MB: Rafał, z ciekawości, bo wymieniłeś Deathspell Omega. Lubisz Portal?

RC: Nie znam.

MB: Obadaj. Ja się jaram.

MT: To u nich frontman występuje z zegarem na głowie?

MB: Tak jest.

RC: Polski?

MB: Australijski bodajże.

MT: To aż dziwne, że nie znasz. To też jest taki klasyk jeśli chodzi o popieprzone granie, sprzed jakichś 15 lat, jak nie więcej.

MB: Znaczy oni grają cały czas. Niedawno nowa płyta wyszła. Grają jeszcze bardziej popieprzoną muzykę.

MT: Robiłem do nich wiele podejść i mam wobec nich podobne odczucia jak wobec Sunn O))). Czaję, że to może kogoś jarać, ale mnie nie jara w ogóle. Jakbym poszedł na koncert to pewnie bawiłbym się wyśmienicie, ale w domu nie jestem w stanie tego słuchać z przyjemnością.

RC: A to nie, jak Portal jest podobny do Sunn O))) to podziękuję.

MB: Nie nie, nie jest podobny. Sunn O))) są w porównaniu z nimi… cóż, nudni.

RC: Dobra, namówiłeś. Sprawdzę.

MB: Ok, kto jeszcze chce opowiedzieć o muzyce, jakiej słucha?

RC: Kubuś.

MT: Kubuś na bank Nocny Kochanek, Tester Gier, Łydka Grubasa, Kabanos…

KK: (Śmiech) oj, spierdalaj :) U mnie przygoda z metalem zaczęła się w okolicach podstawówki… Nie no, co ja gadam, przedszkola.

MK: No, czyli dwa dni temu. (śmiech)

KK: Nie no, dwa dni temu chodziłem do podstawówki. Mówię, przecież, że zaczęła się w przedszkolu. Od Metalliki, klasycznie.

MM: Innymi słowy Kubuś zaczął od początku.

KK: Przez Metallikę trafiłem na niemiecką scenę – Kreator, Sodom, Destruction. To mi towarzyszyło te dwa dni temu, w podstawówce. W podstawówce poznałem też Panterę. Kiedy byłem w gimnazjum, popularne zrobiły się Slipknot, System of a Down, Limp Bizkit. Na to też się załapałem.

MM: Był plecak typu kostka?

KK: Nie właśnie. Nawet glanów nie nosiłem. A teraz jeśli chodzi o metal to Gojira, Decapitated, Meshuggah, Lamb of God. Ale obecnie niewiele w sumie słucham metalu. Na mojej playliście na Spotify jest głównie muzyka z gier.

MM: Z Commodore 64.

KK: Dokładnie. Widzisz, Marcin wszystko wie. Było trzeba dać mu od razu odpowiedzieć za mnie. A tak serio – soundtracki ze Skyrim, z Baldur’s Gate.

MT: To jest ciekawe, co mówisz. U mnie na playliście na Spotify jest sporo metalu, ale widać, że dobór jest oparty głównie na nostalgii. Nie wspominałem Pantery, ale też ciągle do nich wracam.

MK: Ja tak samo. Ciągle wracam do tego, czego słuchałem za młodu. Jakoś ciężko mi wyjść poza to.

MT: Taki muzyczny konformizm nas dopadł. Zatrzymaliśmy się pod tym względem na wakacjach u dziadków na wsi jakieś dwie i pół dekady temu. Tzn. to nie jest tak, że nie poznajemy nowej muzyki. Ja poznaję bardzo dużo, tylko już raczej nie szukam jej w metalu. Więcej obecnie słucham nowoczesnego jazzu.

KK: Ja trochę szukam w metalu, ale raczej na scenie lokalnej, niż wśród gwiazd światowego formatu. Zwyczajnie bardziej mnie to interesuje.

MT: A lokalną scenę mamy w gruncie rzeczy niesamowitą.

MK: Tak jest. Od kiedy zaczęliśmy organizować wyjazdy, mocniej udzielać się na żywo, widzimy to coraz wyraźniej.

MT: Zresztą to nie dotyczy tylko sceny lokalnej. W ogóle polska scena jest potężna.

KK: Mnóstwo kapel zasługuje na znacznie więcej uznania niż mają.

MT: Ale pewnie nigdy się do niego nie doczołgają. Ludziom z czasem się odechciewa, albo rozchodzą im się drogi. Albo budżety im się nie spinają, bo do tego raczej się dokłada niż się na tym zarabia. Zwłaszcza młodych ludzi to dotyczy. Takich, którzy nie mają jeszcze poukładanej sytuacji zawodowej. To smutne, bo jest cała masa kapel, które są po prostu obłędne.

fot. Bang Your Head Live Photography

MB: A wymieńcie jakieś nazwy. Niech mają odrobinę rozgłosu.

MT: O niektórych już wcześniej mówiliśmy.

MK: Ale o niektórych nie. Ja się np. zakochałem w Deadpoint.

MT: Deadpoint to już raczej są te górne piętra podziemia.

MK: Górne piętra, ale nadal nie mają takiej pozycji jak, dajmy na to, Decapitated.

MT: Thus it Ends.

RC: Biały Viteź.

MK: Datûra!

MT: O, Datûra!

MB: Która Datura? Bo zdaje się, że jest więcej niż jedna.

MT: Ta z Warszawy.

MK: Z takim trójkącikiem nad u. Datûra.

MT: Mnie Datûra na długo zdominowała playlistę. Ja się w ich muzyce poczułem jak w domu – metalowe riffowanie i takie triphopowe zacięcie. Mnie to bardzo robi. Ich koncert na Skowyt Fest 2023 był znakomity. Ich wokalistka, która jest absolutnie normalna poza sceną, na scenie zamieniła się w totalnego świra. Nie do opisania, jaki oni tam zrobili klimat. Niby niewielka rzecz – zapalili kadzidełka – ale to wystarczyło.

KK: Body Package też jest kapelą, o której warto byłoby wspomnieć.

MK: O tak. Zespół z Opola, gitarowe granie z żeńskim wokalem, które mocno koresponduje z triphopem.

KK: Potrafią też uderzyć mocniej.

MT: Ale też trójmiejska scena jest mocna. Graliśmy z Source of Mary, graliśmy z Three Eyes of the Void, Aeonian. Ci ostatni pewnie też za chwilę wyjdą na powierzchnię, bo to ekipa doświadczonych muzyków.

MK: Distant Dream. To już nie jest podziemie, ale bardzo fajnie grają.

MM: Jeszcze muszę powiedzieć o Badtrip and Die, to będzie grubaśna kapela. No i Moirę pozdrawiam, moich serdecznych ziomali i zarazem mój drugi zespół.

MK: Z Bydgoszczy: Interferences. Takie progresywne granie. No i z Rzeszowa, Ketha.

MB: O, Ketha jasne. Dawno nie słyszałem tej nazwy, kilkanaście lat temu bardzo się podjarałem tą kapelą. Słuchajcie, to skoro mamy już 50 minut nagrania, więc pewnie umrę, zanim skończę spisywać ten wywiad…

MK: Nie no, nie możemy jeszcze kończyć! Nie odpowiedziałem jeszcze na pytanie o najważniejsze zespoły!

MB: No dobra, skoro więc perspektywa mojej śmierci w ogóle cię nie rusza, to opowiadaj.

MK: U mnie zaczęło się od Marilyna Mansona, od „Mechanical Animals”. Zupełnie zakochałem się w tym albumie. Potem przyszły Korn, Slipknot, System of a Down, Deftones… A właśnie, wiecie, że Deftones wydają nową płytę? To były lata 90-te, szukałem w muzyce głównie melodii i agresji. Wtedy trudno było znaleźć coś dobrego w telewizji…

MB: Na Vivie Zwei chyba najłatwiej.

MK: Tak jest. Łapałem więc to, co udało się złapać i podobnie jak w przypadku reszty z czasem wchodziłem coraz głębiej, w cięższą muzykę, chociaż długo broniłem się przed tą ostatnią. Tu mamy więcej wspólnych punktów – w pewnym momencie wszedłem w elektronikę, triphop. Sigur Rós, Massive Attack, Unkle. A obecnie mam podobnie jak Kuba – od kiedy Sunday at 9 działa, coraz lepiej poznaję scenę rodzimą i lokalną scenę metalową. Coraz bardziej się nią jaram. Naprawdę możemy być z niej dumni.

MT: Ja teraz poznaję scenę core’ową. Tam jest dużo dobrych kapel, ale brakuje mi w nich tego prymitywizmu, który był w Sepulturze czy w Testament. I jak wspomniałeś o tym, że się długo wzbraniałeś przed ciężarem, to mi się przypomniało, że długo stroniłem od kapel wykorzystujących growl. Przez długi czas to było dla mnie za dużo.

MK: To samo u mnie. Przełomem był Lamb of God.

MT: U mnie Testament „Fall of Sipledome”.

MB: Przechodzimy do pytań podsumowujących: jakie macie plany na przyszłość?

MK: Jeszcze nie wiemy. Wyklarują się za kilka dni.

MT: Nowe wydawnictwo. Mamy jakiś wstępny szkic, ale doświadczenie podpowiada nam, że ostatecznie z pierwotnego planu niewiele musi zostać. Ruszymy tą ścieżką, którą sobie wytyczyliśmy, jeśli ją poczujemy – przemierzymy do końca. Jeśli nie – skorygujemy. Plan na pewno jest bardziej konkretny niż w przypadku pierwszej płyty. Wiemy już, co mamy robić, przetrenowaliśmy to. Jesteśmy pewni, że nagrywanie drugiej pójdzie dużo łatwiej. Inaczej niż w przypadku „Chosen. Obeyed. Forgotten” będzie to nowy materiał, a nie poskładany ze starszych, nienagranych numerów. To powinno wyjść albumowi na zdrowie. Ja sobie po nim w każdym razie wiele obiecuję.

MB: Zaryzykujecie podanie daty kiedy to się ukaże?

MK: Nie nie, na 100% bez deadlinów, bez pośpiechu.

MT: W przeszłości zdarzało nam się podawać terminy i nigdy ich nie dotrzymywaliśmy, więc to bez sensu. Ludzie, którzy nas pamiętają z początków, z pierwszych działań, czasem się z nas trochę podśmiechują, na zasadzie, że „już to mówiliście pięć lat temu”. Co, nawiasem mówiąc, jest bardzo fajne, bo oznacza, że ci ludzie cały czas są z nami.

MB: Fajne jest też to, że nie zdążyliście się od tego czasu rozpaść.

MT: Właśnie nieprawda! Zespół rozpadał się wielokrotnie! Był przecież wakat na stanowiskach perkusisty i wokalisty, długo nieobsadzony. Zespołu wtedy nie było.

MK: Poza tym kiedyś ja odszedłem, a przecież Sunday at 9 to ja! (śmiech)

MB: To w sumie nie jest nic niezwykłego, że się skład zmienia. Zdaje się, że np. u niektórych tuzów disco-polo nie ma obecnie żadnych członków oryginalnego składu.

RC: Nawet nie trzeba szukać w disco-polo. Przecież w takim Decapitated z oryginalnego składu został tylko Vogg. Koledzy się krygują, ale ja bym zaryzykował, że druga płyta wyjdzie do końca przyszłego roku.

MT: Tak naprawdę to myślę, że będzie wcześniej.

RC: Tak naprawdę ja też, ale zostawmy sobie margines na niespodzianki.

MK: Najważniejszy punkt jeśli chodzi o plany na przyszłość: chcemy grać koncerty. Może konkretniejsze niż lokalne.

MT: Jest plan na przyszły rok, żeby uderzyć w festiwale.

MK: Spróbujemy. Chociaż pewnie wtedy festiwale uderzą też w nas :)

MT: To by był taki naturalny krok do przodu. Jeśli zaczniemy się pojawiać na festiwalach, to będzie znaczyło, że rośniemy.

KK: Na ten rok też mamy jeszcze plan, żeby zagrać kilka koncertów.

MB: Na koniec moje ulubione pytanie: czy chcecie powiedzieć czytelnikom rock3miasto.pl coś o co was nie zapytałem?

MT: Tylko nie pisz, że jesteśmy starzy, jak trojmiasto.pl (śmiech).

MB: Mogę napisać, że jesteście młodzi, jeśli chcesz :) Albo zatytułować wywiad „Są starsi”.

MK: Zatytułuj go: „Czy teraz już jest za późno?” (śmiech).

MB: Ok, to jeszcze jedno pytanie: czy teraz już jest za późno? (śmiech)

MK: Nie, to dopiero początek!

MM: Moim zdaniem jest już za późno.

(wybuch śmiechu)

RC: Ja się podpisuję pod tym, co powiedział Marcin :)

MK: Tak serio: na robienie wielkiej kariery jest już za późno. Część ma rodziny, plany nie dotyczące kapeli. Nikt z nas się nie łudzi, że zostaniemy Behemothem.

RC: Jak ja bym miał na koniec powiedzieć ludziom coś od siebie, to bym powiedział, żeby kupowali merch i przychodzili na koncerty. Bo cała ta zabawa po prostu kosztuje.

KK: O dokładnie, trafiłeś w sedno. Jeśli masz możliwość – wspieraj lokalne zespoły. Jeśli możesz iść na koncert – idź na koncert.

MT: Bierzcie narkotyki, nie chodźcie do szkoły.

RC: Też niegłupie.

MB: No nie wiem. Gdzie kupisz narkotyki jeśli nie pójdziesz do szkoły?

MT: Pod szkołą. Całe liceum spędziłem pod szkołą.

MM: Oj, na takich pytaniach go nie zagniesz. Pamiętaj, że jest z Wejherowa.