Nie mam pewności czy gdański koncert Fisha był wyprzedany, ale Stary Maneż był pełen, łącznie z balkonami. Oryginalny wokalista grupy Marillion ostatnio gościł w tym miejscu trzy lata temu i w całości grał w ramach trasy „Farewell to Childhood” album „Misplaced Childhood” Tym razem repertuar również zdominowały utwory grupy, z którą występował w latach 80-tych, a mianowicie z albumu „Clutching at Straws”, finalnego dla Fisha w tym zespole i również zabrzmiał on w całości – no prawie…
Już podczas supportu klub był wypełniony dość szczelnie, ale dopiero na Fishu było naprawdę gęsto. Zanim jednak na scenie Starego Maneżu pojawiła się gwiazda wieczoru, barwny i bardzo udany, mocny koncert dała grupa Doris Brendel, która podobno grała numery z trzech swoich albumów wydanych ze swoim gitarzystą i producentem Lee Dunhamem. Nieznana mi wcześniej wokalistka dała naprawdę porywający, energiczny występ, zgrabnie lawirując między brzmieniami, bo utwory zawierały w sobie zarówno dźwięki progresywne, psychodeliczne, alternatywne, jak i folkowe, co mogłoby zakrawać na kuriozum i abominację, ale brzmiało zaskakująco dobrze. Sprawdziwszy sobie ją już w domu stwierdzam, że jej studyjne płyty są równie udane, choć na żywo jest po prostu zjawiskiem i żywiołem, a niektóre z kompozycji w koncertowym wykonaniu wręcz zyskują (jak na przykład zagrany na koniec perkusyjno-klawiszowy „The One” z płyty „Eclectica” czy „Losint It” z tegoż). Nie dziwi mnie to, świetni muzycy, osobowość Doris i jej znakomity kontakt z publicznością porządnie rozgrzał publiczność przed Fishem, który – nie ma co ukrywać – był w rewelacyjnej formie.
Sześćdziesięcioletni wokalista tryskał energią i humorem dając razem ze swoim zespołem naprawdę rewelacyjny występ. Utwory z trzydziestoletniego obecnie albumu Marillion, ostatniego jaki Fish nagrał z grupą, zabrzmiały soczyście i masywnie, często nawet lepiej niż w oryginale. Nowego materiału było niewiele, bo zagrano jedynie cztery świeże kompozycje, w tym trzy z niedawno wydanej epki „A Parley With Angels” mającym być przedsmakiem nadchodzącego dwu płytowego albumu „Weltschmerz”, którego premierę przewiduje się na 2019 rok. I tak rozpoczęto od „Slàinte Mhath”, by następnie przejść do mocnego „Man with the Stick” z najnowszej epki, który stylistycznie bardzo kojarzy mi się z dawną twórczością Chrisa Rea (zapewne ze względu na gitarowe riffy), by następnie przejść do kolejnych z „Clutching At Straws” a mianowicie „Hotel Hobbies”, „Warm Wet Circles” oraz „That Time of the Night (The Short Straw)”. Po nim zabrzmiał kolejny nowy numer, czyli „Little Man What Now” wraz z płynnym przejściem do „Torch Song”, „White Russian” i „Just for the Record”, by następnie przejść do numeru z nadchodzącego albumu „C Song”, by następnie wrócić do starszego o ponad trzy dekady materiału. Po „Going Under” i „Sugar Mice” nadszedł czas na „Waverly Steps” z epki i finał w postaci „The Last Straw”. Na bis zagrano jeszcze „Tux On” (który znaleźć można na drugim dysku z remasterowanej edycji z 1999 roku) oraz „Incommunicado”.
Nie obyło się także bez dowcipnych opowieści Fisha o tym jak to ludzie z naszej części geograficznej mieli przechlapane ze względu na długości albumów Marillion nagrywanych na kasety magnetofonowe, które były krótsze niż płyty i w rezultacie połowa materiału nie znajdowała się na kasecie lub co gorsza trzeba było zaczynać nagrywanie od nowa, bo kaseta się wykręciła i trzeba było ją jeszcze nawijać. Żartował też o tym jak jeden z ostatnich numerów zrealizowanych na potrzeby „Clutching at Straws” został nagrany jedynie dlatego, bo płyta była za krótka i trzeba było wypełnić cały czas albumu, jak i ten w studiu. Na prędce napisane słowa Fish miał ponoć na potrzeby tej trasy spisywać ze słuchu, bo tamten nagrywany był na setkę i nikt nie przewidział, że kiedykolwiek zostanie zagrany. Sztosem była opowieść o tym jak po raz pierwszy spotkał redaktora Piotra Kaczkowskiego, genialnie naśladując jego sposób mówienia, a następnie przechodząc do anegdoty o tym, że Kaczkowski bardzo go prosił żeby przedpremierowo mógł odsłuchać najnowszą płytę, bo tak bardzo jej pragnie, a ona przecież jest wciąż niegotowa i wciąż się rozrasta, rozrasta i rozrastała na długo przed Brexitem, Trumpem i całym tym gównem, które wylewa się obecnie na całym świecie. O Brexicie zresztą nie wypowiadał się pochlebnie, a wspominał o nim w kontekście prezentu od publiczności pod postacią koszulki z napisem „Konstytucja”. Dziękując za nieoczekiwany prezent zażartował zaś, że niestety jej nie ubierze, bo ma na sobie koszulę, którą bardzo lubi i nie wypada żeby paradował przed publicznością nago przebierając się w t-shirt. Dużym dystansem wykazał się żartując ze swojego wieku, do którego odnosił się kilka razy: raz mówiąc o tym, że wciąż potrafi zrobić typową pozę rockowych wokalistów z lat 80-tych opierających nogę o monitor (po czym ją zademonstrował); żartując z tego, że ma na nosie okulary, które są mu potrzebne do zerkania na teksty, które miał przed sobą (choć wcale nie robił tego nachalnie czy stale, ot mała przypominajka co trudniejszych fraz) czy pokazując krzesełko, że jest na scenie nie dlatego, że strzykają mu kolana albo bolą plecy, a dlatego, ze jest to niezwykle istotny rekwizyt który należy kojarzyć z siedzeniem w zadymionym lokalu, który odwiedza Torch, główny bohater albumu „Clutching at Straws” (od czasu do czasu na nim siadając, choć i tak większość koncertu spędził na stojąco, od czasu do czasu nawet podskakując, tańcząc i klaskając razem z publicznością).
Twórczość Marillion z Fishem znam i cenię, erę hogarthowską znam już jak przez mgłę, a możliwość usłyszenia jednego z najważniejszych albumów rocka neoprogresywnego na żywo i w całości, uzupełnionymi znakomicie wypadającymi koncertowo nowymi kompozycjami niewątpliwie było fantastycznym przeżyciem. Żałuję, ze nie mogłem uczestniczyć w koncercie na którym grał jeszcze bardziej charakterystyczny i klasyczny album nagrany z Marillion, jakim jest „Misplaced Childhood”, ale i ten potwierdził znakomitą formę wokalisty oraz poważanie jakim się Fish cieszy. Bardzo dobrze wypadła także Doris Brendel, która zresztą po swoim godzinnym występie wspomagała jeszcze przez bite dwie godziny Fisha. Nie mam wątpliwości, że był to rewelacyjny i piękny wieczór, który potwierdziła również frekwencja i mnóstwo zachwyconych, uśmiechniętych twarzy fanów w różnym wieku i pozostaje mi tylko życzyć Fishowi mnóstwo zdrowia i równie niespożytej energii w najbliższych latach jak ta, którą tryskał ze sceny Starego Maneżu.