Francuski poeta Stephane Mallerme powiedział kiedyś piękne słowa: „Nazwać rzecz po imieniu to zniszczyć trzy czwarte uroku utkanego z powolnego jej odgadywania.” Co wobec tego powinienem napisać na temat koncertu premierowego nowej płyty Alfah Femmes o przewrotnym, stanowiącym emanację zappowskiego humoru tytule „Banned From Poland”?
Czy o tym, że muzyka którą zespół przedstawił na nowej płycie jest po prostu dobra? Że potrafi zaskoczyć niespodziewanym potknięciem niestandardowego podziału rytmicznego, aczkolwiek robi to w sposób nienachalny, wręcz dyskretny? Że bawi się ustalonymi stylistykami, rozwijając się w dziwnej mutacji nawet nie z numeru na numer, ale wręcz z minuty na minutę w ramach poszczególnych piosenek? Tak, piosenek, ponieważ – mimo całej różnorodności gatunkowej – są to cały czas bardzo melodyjne, chwytliwe struktury z wyraźnymi zwrotkami i refrenem?
Czy o tym, że bardzo przyjemnie się słucha grających w zespole instrumentalistów. Że na pytanie „Czy wolisz materiał dobrze zagrany, czy dobrze napisany?” zespół odpowiedział „Tak!”. Wziął jedno i drugie, a potem wyszedł niczym Clint Eastwood w westernie – z dźwiękiem skrzypienia zawiasów i klepnięcia dwuskrzydłowych drzwiczek od saloonu? Że muzycy (należący do tak wielu ważnych i nieważnych dla Trójmiasta składów, że to aż nielegalne) dobrze grają (nieczęste w krainie koncertów odrabianych jak pańszczyzna), dobrze brzmią (nieczęste w krainie gitar brzmiących jak star przejeżdżający przez kałużę błota pośniegowego i płaczliwych okaryn zamiast saksofonów), będąc niewątpliwie każdy z osobna wirtuozami – grają na zespół (rzadkie w krainie wszechobecnego „tera ja!”), a w dodatku dobrze wyglądają (nieczęste w krainie wokalisty zespołu na K, który wychodzi na scenę właściwie jak stoi)? Że w efekcie poza przeżyciem natury czysto sonorycznej mamy w pakiecie też pozytywne doznania estetyczne, a na pewno brak negatywnych?
Czy o tym, jak sensacyjną osobowością jest Zofia Bartoś, wokalistka zespołu – w stu procentach naturalna, bez skrępowania nawiązującą kontakt z publicznością? Że dysponuje ona łagodnym, niemal delikatnym głosem, w bystry sposób używa melorecytacji, płynnie przechodzi od pełnych uroku linii wokalnych do konferansjerki na temat uroków finansowania własnej działalności artystycznej? Że przy tym tryska entuzjazmem do tego stopnia, że gdyby podłączyć do niej elektrody to zasiliłaby swoją energią średniej wielkości miasto wojewódzkie z pokaźną flotą trolejbusów?
Bo mógłbym to wszystko napisać, tak jak to wczoraj na gorąco zanotowałem. Ale byłoby to błahe. Ledwe. I nie oddałoby najważniejszego.
Tego, że słuchając tego koncertu poczułem się uszanowany. Że przez te kilkadziesiąt minut wyśmienitego występu widziałem wokół siebie pogodnych i roztańczonych ludzi, z których większość lubiłem i lubię. Że poczułem się wartym, godnym, dobrym i umiarkowanie (nie oszukujmy się) atrakcyjnym człowiekiem. Że wypełniło mnie od środka przyjemne ciepełko bez udziału substancji, które utrudniłyby mi powrót samochodem do domu. Że nawet po ponad czternastu godzinach od zakończenia koncertu czuję, że brałem udział w czymś wyjątkowym.
I to chyba najlepsze, co można na temat tego koncertu napisać. W dżdżysty czwartkowy wieczór zespół Alfah Femmes sprawił – pozwolę sobie użyć sloganu z lat dziewięćdziesiątych reklamującego pewne cuksy karmelowe – że poczułem się kimś wyjątkowym.
Przy najbliższej możliwej okazji zróbcie sobie prezent i pójdźcie na ich koncert. Wy też jesteście kimś wyjątkowym.