Kadavar, The Shrine, Horisont i Satan’s Satyrs reklamowani byli przez organizatora jako mistrzowie vitage-rocka, odjechani kalifornijscy skaterzy, punkowi heavymetalowcy oraz kosmiczni, wąsaci hard rockowcy. Jednym słowem fantastyczny zlepek muzyków pozytywnie zakręconych.
Prawdę powiedziawszy nie znam dorobku żadnych z tych kapel, przesłuchałem tylko kilka kawałków w necie, więc na piątkowy koncert szedłem z pewną nieśmiałością i jak zwykle z lustrzanką na ramieniu, wielką chęcią odkrycia czegoś nieznanego, odpoczynku od ekstremalnych brzmień, przeniesienia się na chwilę do lat 70-tych.
Drzwi klubu otworzyły się punktualnie o godz 18:30. W tym miejscu należy zaznaczyć, że skoro organizator wyraźnie określił godzinę otwarcia drzwi, to należałoby się o tej godzinie stawić (oczywiście w miarę możliwości czasowych) żeby uniknąć niepotrzebnych problemów przy wejściu i żeby później nie wydawać niepochlebnych opinii o braku skanerów czy o opieszałości ochroniarzy.
Na rozgrzewkę wehikuł czasu otworzył występ zespołu Satan’s Satyrs. Pewnie ze względu na samą nazwę zespołu smutni panowie i smutne panie nie poszliby na koncert, ewentualnie powołaliby jakąś dziwną komisję. Satyrzy Szatana pochodzą ze wschodniej części Stanów, konkretnie z Herndon w stanie Virginia. Ich występ promował głównie materiał z płyty „Die Screaming” wydanej w 2014 roku. Zespół miał trudne zadanie, ponieważ publiczność dopiero co zaczęła schodzić się do klubu. Ich występ był tak krótki, że trudno go ocenić. Moim zdaniem jedyną rzeczą, do której można się przyczepić, to frapujący głos basisty, a zarazem wokalisty zespołu Claytona Burgessa , który przypominał pisk nastoletniej dziewczyny.
Następną kapelą, która wystąpiła w B90 był szwedzki zespół Horisont, czyli pięciu wymiatających kolesi prosto z Goteborga. W trakcie ich koncertu impreza nabrała tempa. Pojawiły się bardziej rozbudowane partie gitarowe, pojawiły się syntezatory i zrobiło się dynamicznie i purpurowo. Trzeba przyznać, że wokalista zespołu Alex dawał z siebie wszystko. Świetny głos, coś jak połączenie Roberta Planta z Lennym Wolfem z Kingdome Come. Niestety ich występ był dramatycznie krótki. Panowie zeszli ze sceny w momencie kiedy wszyscy dopiero co zaczęli się rozkręcać pod sceną przy utworach z płyty „Second Assault„.
The Shrine czyli trzech panów prosto ze słonecznej Kalifornii – Josh Landau (wokal, gitara), Courtland Murphy (gitara basowa) i Jeff Murray (perkusja), to kolejny zespól tego wieczoru. Moim zdaniem koncert tego zespołu to prawdziwa wisienka na torcie tej imprezy, głównie dzięki charyzmatycznemu liderowi Joshowi Landau. Jeśli miałbym opisać tego pana, to jest on podręcznikowym rockendrolowcem, w zasadzie już na wstępie podbił serca gdańskiej publiczności pozdrawiając po polsku haloo … skurwiel. Tym razem zrobiło się bardziej black sabbathowo, może trochę niepotrzebne były te punkowe wstawki. Josh miał rewelacyjny kontakt z publicznością, w zasadzie tak ją pokochał, że zeskoczył ze sceny, najpierw zaczął grać w fosie, później skoczył na ręce fanów i fanek, którzy nieśli go na rękach przez dobrą minutę. Reasumując, chłopaki z Kalifornii dali świetny show.
Po krótkiej przerwie technicznej podano dane główne danie wieczoru jakim bym występ zespołu Kadavar. Niemiecka formacja ma na w swoim dorobku trzy albumy studyjne oraz jeden koncertowy. Nie jest to dużo, ale i nie jest to mało mając na uwadze, że zespół powstał dopiero pięć lat temu. Ten zespół zza Odry tworzą trzej zgrani panowie o ksywach Wilk, Tygrys i Smok. W trakcie koncertu w B90 Niemcy dali iście zwierzęcy, pełen energii koncert. Christoph „Wilk” Lindemann – przykryty gąszczem włosów grał na gitarze i śpiewał, na środku najbardziej fotogeniczny Christoph „Tygrys” Bartelt wymiatał na bębnach, po prawej stronie Simon „Smok” Bouteloup, bardziej ukryty, nadawał tempa swoim basem.
Powiem szczerze, że dawno nie widziałem zespołu składającego się z tyko z trzech osób, który wygenerowałby taką potężną dawkę dźwięków ze sceny. Oczywiście nie jest to jeszcze kapela na miarę brodatej trójcy ZZ Top czy też niezmiennej trójcy Rush, ale życzę im dalszej wspaniałej kariery muzycznej.
W trakcie występu zespół zagrał ponad 10 utworów granych niemalże non stop, bez wytchnienia,. Trzeba przyznać, że utwory zagrane na żywo takie jak „Lord of the Sky”, „Doomsday Machine” czy „Black Sun„ są bardziej soczyste i treściwe niż ich wersje studyjne.
Niestety frekwencja średnio dopisała tego piątkowego wieczoru, nawet prawa strona klubu była ograniczona bramkami. Tym razem wśród publiczności nie przeważały koszulki Slayera (chociaż jednego starszego gościa w niej wiedziałem), kolor czarny czy też odwrócone krzyże, ale zresztą nie szaty czy przekonania zdobią człowieka. Najważniejsza w ten piątek była wspólna zabawa i radość grania muzyków.
Piątkowy wieczór był swoistą podróżą w czasie. Było retro-rockowo, lekko psychodelicznie, heavymetalowo, stonerowo i klimatycznie. Wszyscy, choć nieliczni, świetnie się bawili i o to w tym wszystkim chodzi.
fot. Wojciech Miklaszewski
Posted by rock3miasto.pl on 12 grudnia 2015