„Syndrom drugiej płyty” – to określenie często używane jest wobec płyt następujących po bardzo udanych debiutach. Określenie niezwykle krzywdzące wobec niektórych wydawnictw, które mimo swojej bezsprzecznej wartości artystycznej, giną pod względem sprzedaży nie mogąc sprostać oczekiwaniom wywołanym przez bardzo udany debiut. Jednym z ofiar tego określenia jest „Ohyda” zespołu Lady Pank, wydana w niecały rok po hitowej debiutanckiej płycie, której zawartość od lat zapełnia setlisty koncertowe tego zespołu.
Wydana niecały rok po „Lady Pank” płyta składała się z bardziej dojrzałych kompozycji nagranych przez bardziej już doświadczonych muzyków. O ile debiut ujawniał przede wszystkim wpływy The Police (w czym oprócz Borysewicza dużą zasługę miał ówczesny bębniarz Jarosław Szlagowski), Dire Straits (wyraźnie słyszane w grze Jana Borysewicza) czy Rolling Stonesów (szczególnie w śpiewie Janusza Panasewicza), o tyle na „Ohydzie” krąg wpływów poszerza się o szeroko pojętą nową falę („Rolling Son”, „Swojski Brodłej”), popularne w owych czasach białe reggae spod znaku Madness czy Men At Work („Czas na mały blues”), pop rock/new romantic spod znaku Duran Duran (genialny synkopowany bas w „Zabij to”), czy też klasyczny rock (hymniczna ballada „To jest tylko rock and roll”, tytułowa „A to ohyda”). Pojawiały się wciąż inspiracje z kręgu The Police („Hotelowy kram”), pojawiają się też utwory o stylistyce trudnej do zaklasyfikowania („Tango stulecia”).
Album stanowił też wzlot dla autora tekstów Andrzeja Mogielnickiego. Mamy tu spojrzenie na świat z punktu widzenia osiedlowego donosiciela („A to ohyda”), stereotypowe studium dnia z życia ówczesnego trzydziestoletniego rockmana – utracjusza („Czas na mały blues”, „Hotelowy kram”), powielenie barokowego toposu toten tanz („Tango stulecia”), parę słów na temat panujących wówczas stosunków towarzyskich („Zabij to”), czy gorzki opis pozorów blichtru rockowego boomu lat 80. („To jest tylko rock and roll”, gorzki „Swojski Brodłej”).
Był to repertuar ze wszech miar mocny, o czym niech świadczy występ Lady Pank z festiwalu w Sopocie w 1985 r., moim zdanie równie ważny dla zjawiska rockowego boomu co legendarny wykon Republiki z Jarocina z tego roku.
Tym większy był mój entuzjazm, kiedy usłyszałem, że zespół zdecydował się na serię koncertów z materiałem z „Ohydy”, co w Trójmieście znalazło wyraz w dwóch koncertach we wrzeszczańskim Starym Maneżu zorganizowanych przez Impresariat 34art.pl. Nie była to pierwsza taka akcja w historii kapeli, bowiem w 2018 r. uhonorowano w podobny sposób 35. rocznicę debiutu, zaś w latach 2019 – 2021 został w ten sposób uhonorowany soundtrack do serialu „O dwóch takich co ukradli księżyc” (najlepszy koncert Lady Pank na jakim byłem). Również tym razem poprzeczka zawieszona była wysoko.
Pięć minut po 20:00 zgasły światła, zabrzmiały dźwięki instrumentalnego „Zabij to cz. II”, muzycy weszli na scenę, po czym charakterystyczna zagrywka gitary oznajmiła początek koncertu. Na pierwszy ogień poleciał utwór „Zabij to”, który zabrzmiał mocno, wiedziony partią basu wykonaną przez Krzysztofa Kieliszkiewicza. Już po pierwszym utworze słychać było, że nowe aranżacje utworów kosztowały grupę sporo pracy koncepcyjnej, dzięki czemu udało się uniknąć prób rekonstukcji 1:1, co mogło przynieść niezbyt ciekawe skutki. Świadczyły o tym inne utwory z „Ohydy” takie jak poprowadzone świetnym staccatem Panasewicza „Tango stulecia”, zaśpiewane (i zagrane) przez Borysewicza „Czas na mały blues” wsparte saksofonowymi riffami i nieznacznie zmienione w stosunku do oryginału, „Hotelowy kram” z interesującymi breakami perkusisty Kuby Jabłońskiego na tzw. rototomach (podłużne bębny, popularne w latach 80., używane m. in. przez Stewarta Copelanda, bębniarza The Police). W stosunkowo niewielkim stopniu zmienione zostały „Rolling Son” czy „A to ohyda” z refrenem odśpiewanym chóralnie przez publiczność. Listę utworów z wspomnianej wielokrotnie płyty zamykał hymniczny utwór „To jest tylko rock and roll”, w którym Jan Borysewicz pozwolił sobie na dwie oddzielne solówki – pierwszą wolną i łagodniejszą, drugą znacznie szybszą i ostrzejszą.
W dalszej części zabrzmiały utwory znane z innych płyt. Stosunkowo szeroką reprezentację miał debiut („Zamki na piasku” odegrane z kaligraficzną niemal dokładnością, „Kryzysowa narzeczona”, fenomenalna „Fabryka małp”, stonesowskie „Du Du” ubogacone solówkami gitarzysty Michała Sitarskiego, saksofonisty Marcina Nowakowskiego i klawiszowca Wojciecha Olszaka, czy zamykające set podstawowy „Mniej niż zero”). Ponadto zagrane zostały trzy utwory z płyty „Tacy sami” (poprzedzony precyzyjną, energetyczną i pełną swingu jednocześnie solówką perkusyjną Jabłońskiego utwór tytułowy, poprzedzona pięknym gitarowo – klawiszowym wstępem „Mała wojna”, czy „Zostawcie Titanica” z pięknym tekstem Grzegorza Ciechowskiego), popularne utwory singlowe („Sztuka latania”, „Tańcz, głupia, tańcz”), a także tzw. przeboje (ballady „Stacja Warszawa”, czy ozdobione długą solówką „Zawsze tam, gdzie Ty”, reggae’owe „Marchewkowe pole” grane w aranżacji bliższej oryginałowi niż we wcześniejszych latach).
Zespół przedstawił również dwie nowe kompozycje: „Uciekaj” (pod względem muzycznym – riff stanowiący ciekawe połączenie inspiracji stonesowskich z bardziej melodyjnymi kawałkami Queens Of The Stone Age z czasów „Rated R”, z tekstem stanowiącym wyraźny sprzeciw wobec fali rasizmu i nacjonalizmu zyskujących sobie coraz więcej poklasku), oraz „Motyle” (melancholijny utwór z tekstem Mogielnickiego nawiązującym do pierwszej piosenki kapeli „Mała Lady Punk” – mnie osobiście nie porwał, ale może wymaga to drugiego przesłuchania).
Przejdźmy do plusów koncertu.
Po pierwsze, Jan Borysewicz. Nie byłem, nie jestem i nie będę obiektywny w kwestii jego gry na instrumencie. Jego brzmieniem, jego stylem i jego twórczością karmiony byłem za sprawą „Jacka i Placka” od małego, więc czym skorupka za młodu nasiąkła – tym na starość trąci. Jest to jeden z absolutnie najważniejszych gitarzystów w Polsce. I nie chodzi mi tu o wirtuozerię, tylko o stronę kompozycyjną. Przy pomocy prostych rozebranych akordów potrafił stworzyć „To jest tylko rock and roll” – małe arcydzieło, kiedy indziej pozornie prostymi zagrywkami zbudował całą pierwszą płytę. To już nie chodzi o oczekiwania dotyczące ewentualnego wymyślania prochu, tylko o samą przyjemność oglądania Mistrza przy pracy. Spośród całego pokolenia wpływowych gitarzystów polskich urodzonych w latach 50., do których zaliczam Dariusza Kozakiewicza, Wojciecha Waglewskiego i Borysewicza właśnie – ten ostatni ma chyba największą świadomość modyfikacji brzmienia przy pomocy efektów. A używa ich sporo, od podstawowych dla niego chorusa i vibrata, przez wszelakiej maści delaye i pogłosy, przestery, aż po tzw. kaczki czyli wah lub crybaby. Choć zdaje się być to gitarzysta zrośnięty na stałe ze stratocasterem – zmieniał gitarę dwukrotnie: na sygnowanego nazwiskiem Eddie Van Halena „Frankenstrata” w utworze „Tacy sami” i na Peaveya model Wolfgang (też inspirowany Van Halenem) do finałowego utworu „Nana”.
Po drugie, forma wokalna Janusza Panasewicza. W ciągu ostatnich lat nasłuchałem się wielu głosów na temat tego, że on już nie powinien, że jego czas minął etc., podczas kiedy słuchanie go na żywo sprawia wrażenie wręcz przeciwne.
Na żywo wokalista Lady Pank jest jak Wiesław Gołas w „Upiornym twiście” Kabaretu Starszych Panów, tylko na odwrót – nie że „twarz mi blednie, włos mi rzednie, psują mi się zęby przednie”, tylko właśnie tych lat ubywa, śpiew jest czysty, kolagen wraca na twarz i do stawów, a nawet dykcja jakby lepsza niż na płytach. Ogółem, nie czułem żadnych niedostatków wokalnych w jego występie.
Po trzecie, Lady Pank stało się bardzo sprawną maszyną koncertową. Poza muzykami obecnymi w składzie od 1982 roku (Borysewicz i sekcją rytmiczną grającą w kapeli od 1994 roku (basista Krzysztof Kieliszkiewicz i perkusista Kuba Jabłoński), a także wspomagającym od 2001 r. drugim gitarzystą Michałem Sitarskim – składu dopełniają klawiszowiec Wojciech Olszak (kompozytor m. in. „Jestem kobietą” Edyty Górniak, producent i muzyk sesyjny o bogatym doświadczeniu) i saksofonista Marcin Nowakowski. W takim składzie brzmienie utworów jest mocne, pełne i skłania do wracania na koncerty kapeli.
Minusy? Dopatrzyłem się dwóch.
Po pierwsze, nie pasowały mi w repertuarze utwory z płyty „Nana” – tytułowy, oraz wiejący cringem „Na co komu dziś”, po którym trudno nie odnieść wrażenia, że autor tekstu – skądinąd doświadczony – Bogdan Olewicz robił sobie z zespołu jaja. To przykre, szczególnie gdy wziąć pod uwagę, że można by zamiast tego zagrać chociażby „Swojski Brodłej” (co zamknęłoby temat płyty „Ohyda”), albo któryś z singli z tamtego czasu („Raport z N.”, „Rysunkowa postać”). Negatywne wrażenie tym gorsze, że oba utwory pojawiły się na bis. No cóż, jak się nie ma co się lubi…
Po drugie, nie rozumiem o co chodzi z kończeniem utworów poprzez wystrzał konfetti. Wprawdzie nie ma ono już formy tego, co wysypuje się z dziurkacza biurowego, a częściej pojawia się w formie prostokątnych pasków, ale wciąż prowokuje pytanie o celowość takiego zabiegu.
To jednak drobnostki, które w niewielkim stopniu wpływają na ogólny pozytywny odbiór koncertu. Z niecierpliwością czekam na następną propozycję tego typu ze strony zespołu.