Nie wszyscy lubią jesień, a już na pewno nie wszyscy lubią poniedziałki. Jedno i drugie może być jednak trochę lepsze i przyjemniejsze jeśli pójdzie się na koncert. Właśnie w poniedziałek w gdańskim Wydziale Remontowym zagrał amerykański zespół Morne, który przyjechał do Polski na trzy koncerty. W Gdańsku bostońską formację supportował toruński Misguided. Jak było?
Wielbiciele hardcore’rowego grania na pewno nie mogli narzekać na występ trzyosobowego Misguided z Torunia, który zagrał solidny set złożony z ciężkich zabarwionych mocno punkiem i przefiltrowanych przez death metal kawałków. Mająca na swoim koncie dwa albumy studyjne grupa stawia na numery krótkie, przypominające ciosy w twarz. Jako rozgrzewacz przed gwiazdą wieczoru sprawdzili się znakomicie, choć niestety szczekliwego wokalu nie szło zrozumieć, a najlepszym z całego zespołu muzykiem okazał się perkusista. Zespół niespecjalnie mnie porwał, ale nie skreślam chłopaków.
Bostoński Morne od samego początku, czyli od 2005 roku, dowodzony jest przez śpiewającego gitarzystę Miłosza Gassana. To gdańszczanin, którego niektórzy mogą jeszcze pamiętać z nieistniejącej już formacji Filth of Mankind. Muzykę Morne charakteryzuje ociężałe, ponure wręcz brudne brzmienie pełne odniesień do doom, thrash, death czy sludge metalu, a nawet crustu. Grupa głównie promowała swój najnowszy, wydany w zeszłym roku piąty album studyjny zatytułowany „Engraved with Pain”. Nie zabrakło też numerów z poprzedników, w tym dwóch pierwszych płyt – debiutanckiego „Untold Wait” z 2009 i „Asylum” z 2011 roku. To właśnie te krążki i następujący po nim „Shadows” z 2013 znam najlepiej i właśnie w nich zasłuchiwałem się niemal do znudzenia te kilkanaście lat temu myśląc o tym, że fajnie by było usłyszeć to na żywo. Grupa jednak zniknęła z moich radarów, co jest o tyle ciekawe, że nie jest to ich pierwsza minitrasa po Polsce, bo poprzednia odbyła się 2019 roku, krótko po wydaniu czwartego pełnometrażowego wydawnictwa „To the Night Unknown”. Wówczas nie udało mi się pojawić w gdyńskiej Desdemonie.
Morne nie owijało w bawełnę, dało mocny i bardzo ciężki występ, a obie sale Wydziału Remontowego były szczelnie wypełnione publicznością. Panowie nie gadali, tylko łoili aż miło. Depresyjne, często nawet zbyt rozciągnięte kompozycje zespołu mogły się w koncertowych warunkach nieco dłużyć, ale nie oznacza to, że było nudno. Styl zespołu nie należy do najłatwiejszych, ani najprzyjemniejszych, także ze względu na obieraną ponurą tematykę tekstów, ale tu i ówdzie nie brakowało dawki przebojowości. Nie trzeba było też ich prosić specjalnie o zagranie bisu, bo niemal od razu po zakończeniu występu i pożegnaniu się, panowie grali dalej jeszcze przez kilkanaście kolejnych minut.
Morne na żywo nie zaskoczyło mnie tak jakbym tego oczekiwał i jak sobie to wyobrażałem, ale warto było się na ich występ wybrać. Zdecydowanie nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało, choć zabrakło tego efektu wrycia w ziemię, który poczułem przy słuchaniu ich pierwszych studyjnych albumów. To solidnie grająca formacja z mocnym przekazem i bezkompromisowym brzmieniem, które świetnie wypadałoby w zestawieniu z innymi grupami grającymi podobnie jak choćby A Pale Horse Named Death czy Phantom Winter (powstałej na gruzach znakomitego Omega Massif). Mimo poniedziałku i niepewnej typowo już październikowej pogody z całą pewnością jednak w Wydziale Remontowym dopisała publiczność, a gęsta, mglista atmosfera występu Amerykanów, pozwoliła z nieco lżejszą głową (cięższą co najwyżej od kaca) wejść w kolejny tydzień.