Mamy szczęście żyć w wielce uprzywilejowanej konurbacji. Oto bowiem z godną pozazdroszczenia regularnością mamy w Trójmieście możliwość uświadczać koncertów zespołów za dobrych nie tylko na Trójmiasto, ale i na Polskę. Taką grupą bez wątpienia jest zespół Mùlk, nie ustający w pracy nad własnym brzmieniem, prezencją i tożsamością, czemu dowód dał wieczorem w piątek 16 maja. Tak zwane okoliczności przyrody przedstawiały się ze wszechmiar negatywnie, bo nie dość, że deszcz i zimno to jeszcze juwenalia, jednakoż ci, którzy zdecydowali się na Wydział Remontowy z pewnością nie żałowali.
Pierwszy w rozpisce zespół Bazgrołki rozpoczął o godzinie 20:35. Jako pierwszą zagrał długą, wielowątkową, rozbudowaną kompozycję o dość jednostajnym rytmie. Tytuł jej nie był mi znany, a i konferansjerka nie była zbyt bogata. Następny utwór odbiegał od pierwszego klimatem – żwawszy, oparty na bardziej energicznym beacie perkusji podpartej postpunkowo brzmiącym basem, okraszony przetworzonymi przez efekty gitarami i celowo monotonnym wokalem. Trzeci numer i trzecia zmiana klimatu – wycieczka w okolice Sabbathu (tak przynajmniej sugerowała linia basu, gitary bowiem brzmały pogłosami, podobnie jak melorecytacja). Rozpoczęcie czwartego utworu zwiastowało kolejną zmianę stylistyki, tym razem zespół eksplorował cold wave, gdzie gra sekcji rytmicznej przypominała mi nieco twórczość Siekiery z czasów „Nowej Aleksandrii”. Piąty z kolei utwór melodyką i przesterami przywodził klimaty grunge’owe. Szósty kawałek znowu zwiastował zmianę, siódmy – kolejną… Trudno się w tym wszystkim połapać, ale w tym szaleństwie zdaje się być metoda. Nie wykluczam, że gdy lepiej zapoznam się z twórczością Bazgrołków będę w stanie napisać o niej coś więcej. A mam nadzieję usłyszeć o nich jeszcze niejednokrotnie, szczególnie że zanosi się na EPkę mającą uchwycić brzmienie obecnego składu.

Zespół Mùlk zaczął swój set o 21:40. I to zaczął bardzo energicznie od „K.O.” rozpędzonego jak stare dobre Queen Of The Stone Age, żeby płynnie przejść w „O.K. Doomer”. Następny utwór – „Huk” z pierwszej płyty z kolei kosił ciężkim riffem wyjętym z UK bluesa lat ’70 (kiedyś grali to w wersji z riffem gitary zdublowanym saksofonem tenorowym Michała Jana Ciesielskiego, brzmiało to jak poczynania Iana McDonalda na debiucie King Crimson, lub Dick Heckstall – Smith w legendarnym brytyjskim Colosseum), kolejny „Szaman” hipnotyzował specyficzną melodyką i rozłożeniem akcentów, „4:33” intrygował niestandardowym metrum i pozorną kakofonią wzmagającą wymowę tekstu, „Wilk” mezmeryzował rytmem mrocznej dyskoteki, a „Gruz 300” wprowadził niepokój, którego ostatecznym ujściem stało się „Wszędzie naraz” z mocnym, ciężkim finałem. Żeby jednak nie zostawiać publiczności w zbyt depresyjnych nastrojach, grupa zwieńczyła koncert łagodniejszym, dawno niesłyszanym „Fallin'” z pierwszej płyty. Po nim nastąpiły ukłony, a dalszą część imprezy przeniosła się do sali barowej klubu.
W tym miejscu podkreślić chciałbym, iż nieodmiennie chylę tu czoła przed warsztatem i charyzmą wokalisty Piotra Gibnera, który bez wysiłku przechodzi od szeptu do screamu, a w dodatku sprawia wrażenie robiącego to totalnie od niechcenia. A przy tym teksty, które śpiewa też do błahych nie należą. Stanowią opis rzeczywistości oglądanej przez zdecydowanie zszarzałe soczewki. Czasami depresyjny, czasami turpistyczny, czasami wręcz demoniczny, ale zawsze swoisty.
Mùlk to zespół ze świetnie skonstruowanym brzmieniem, opartym na zsynchronizowanej grze sekcji rytmicznej (perkusista Łukasz Kumański i basista Przemysław Bartoś), zgranych ze sobą gitarach Marcina Gałązki i Jakuba Leonowicza, którym towarzyszy obsługujący syntezator Szymon Burnos. Z tak ułożonym brzmieniem kapela może sobie pozwalać na – kontrowersyjne w normalnych warunkach – pomysły aranżacyjne typu obaj gitarzyści grający równolegle shred, bo też kursu pilnują naprawdę zdyscyplinowani rytmicy (a jednocześnie przy wspomnianej już dyscyplinie udaje się zachować pewien swing w sensie swobody gry). Mogą poruszać się po różnych stylistykach i konwencjach bez problemów, zmieniać tempo i metrum z lekkością, łączyć moc gry z niuansami, melodie i dysonanse koegzystują ze sobą w ramach twórczości grupy.
Mùlk zasługuje na to, żeby co roku objeżdżać polskie festiwale muzyczne i grać na nich w dobrych slotach czasowych, bo też jest to zespół absolutnie do tego uprawniony, a wręcz predestynowany. Wyćwiczony i zgrany niczym elitarny oddział, który w filmach klasy B ląduje na obcej ziemi, dokonuje rozwałki absolutnej, zmiata ze stołu wszystko razem z obrusem, po czym wychodzi zostawiwszy za sobą uprzednio pożogę i zniszczenie. To że taki los nie stął się jeszcze ich udziałem kładę na karb jakiejś wady fabrycznej tzw. polskiej sceny. A tymczasem polecam wywiedzieć się o następny koncert kapeli na terenie Trójmiasta, bo muzycy aż parują żeby zagrać państwu coś specjalnego…
