Behemoth – The Shit ov God

Z pewnością nie zabłysnę stwierdzeniem, że Behemoth swój szczyt twórczy osiągnął wraz z wydaniem „The Satanist” w 2014 roku. To album kompletny, który zdefiniował ich styl na kolejną dekadę i dzięki niemu zespół wkroczył na salony metalowego mainstreamu rozstawiając innych po kątach. Dwie kolejne płyty „I Loved You at Your Darkest” i „Opvs Contra Natvram” nie przebiły tego krążka, ale kontynuowały obraną wtedy drogę. Są solidnymi pozycjami, jednak z perspektywy czasu dość bezpiecznymi. „The Shit ov God” to kolejny album wpisujący się w ten schemat, nie znajdziemy tutaj wolt stylistycznych, którymi cechowały się kolejne albumy grupy w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Obecnie Behemoth to z jednej strony zespół eksplorujący rejony wypracowane na „The Satanist”, ale też przemycający gdzieniegdzie smaczki przypominające o tym jak grali kiedyś. Te nawiązania były też słyszalne na poprzednich krążkach, więc nie ma w tym zaskoczenia. Behemoth to jeden z tych zespołów, który nie wstydzi się swojej przeszłości i nie zapomina o krętej drodze i ewolucji jaką przebył. „The Shit ov God” co prawda niczym specjalnie nie zaskakuje, ale tego też chyba nikt się już po grupie Nergala nie spodziewa. To bardzo skondensowany materiał, osiem utworów dających niecałe 38 minut muzyki, a każdy z nich śmiało może hulać jako singiel. Behemoth dawno nie brzmiał tak chwytliwie, żeby nie powiedzieć przebojowo. Na poprzednich krążkach nie wszystko mi tak gładko wchodziło, tutaj nie mam problemu z przyswojeniem żadnego kawałka. Czy w przypadku szybszych rzeczy, które tutaj przeważają czy bardziej walcowatych, pełnych groove’u i podniosłych jak tytułowy albo „O Venvs, Come!”. Duża w tym zasługa świetnie wyważonej dynamiki, bo Behemoth w mistrzowski sposób potrafi zmieniać tempo w ramach poszczególnych utworów. Zespół potrafi gładko i bezboleśnie przejść od death metalowej rąbanki do heavy metalowej wręcz melodyjności, w tym tkwi sekret chwytliwości tego materiału. Sporo też się dzieje w tle, ale już wcześniej Behemoth przyzwyczaił do przepychu i dźwiękowego bogactwa. Tutaj też nie brakuje tych wszystkich trąb, chórów i ambientów. To jedna ze składowych ich stylu, ale ozdobniki nie przysłaniają grającego zespołu. Produkcja albumu to klasa, wszystko brzmi jak trzeba, selektywnie i dynamicznie. To już nie te czasy kiedy liczyła się ściana dźwięku od pierwszej do ostatniej sekundy.

„The Shit ov God” co prawda nie zaskakuje, ale to kolejna solidna pozycja w dyskografii Behemoth. Nie ma co oczekiwać po tym zespole kolejnych zmian stylu czy powrotu do leśnego black metalu. Po ponad trzydziestu latach działalności, przekraczaniu kolejnych barier i osiąganiu coraz większych sukcesów można jedynie liczyć na to, że kolejne wydawnictwa i koncerty będą trzymać poziom poniżej którego nie zejdą. Uważam też, że „The Shit ov God” to świetny album dla tych, którzy dopiero poznają death czy black metal albo też rzadko kiedy sięgają po płyty z tych gatunków. Czy to się niektórym podoba czy nie, Behemoth jest światowym ambasadorem metalowej ekstremy. Nie wiem jak często będę wracać do „The Shit ov God”, ale na tę chwilę wydaje mi się, że to najlepszy Behemoth od czasu „The Satanist”. Sam jestem ciekaw czy tak już mi zostanie, czy wraz z upływem czasu zmienię zdanie.

skład:
Adam „Nergal” Darski – wokal, gitara
Tomasz „Orion” Wróblewski – gitara basowa
Zbigniew „Inferno” Promiński – perkusja
Patryk „Seth” Sztyber – gitara

1. The Shadow Elite
2. Sowing Salt
3. The Shit Ov God
4. Lvciferaeon
5. To Drown The Svn In Wine
6. Nomen Barbarvm
7. O Venvs, Come!
8. Avgvr (The Dread Vvltvre)

strona internetowa: www.behemoth.pl