Powerwolf, Battle Beast (Gdańsk, B90 12-02-2016)

W piątkowy wieczór w gdańskim B90 odbyła się metalowa msza w dwóch aktach. W ramach rozgrzewki wystąpiła fińska formacja heavy/power metalowa Battle Beast, która bardzo mile mnie zaskoczyła, a jako główna grupa niemiecki prześmiewczy Powerwolf łączący gotycką otoczkę z symfonicznym power metalem. Czy była to udany koncert? Na pewno był niezwykły i dość nietypowy…

Battle Beast pochodzący z Finlandii to wręcz typowy przykład przaśnego, nowoczesnego, retrospektywnego, sentymentalnego i plastikowego do bólu heavy/power metalu jakim obrodziło w ostatnich latach. Oczywiście czego nie dotkną się Skandynawowie można mieć pewność, że będzie to solidne, mocne i nawet jeśli trącące powtarzalnością, to również bardzo przebojowe. Niektórzy zapewne usłyszeli o tej grupie za sprawą szwedzkiego Sabaton, który na ostatniej płycie studyjnej „Heroes” scoverował „Out of Control”. Płyty Finów (dotychczas wydali trzy krążki) są dopracowane i bardzo efektowne, ale tak naprawdę nie wnoszą nic nowego, ani właściwie nie porywają jakoś szczególnie. Tymczasem grupa świetnie prezentuje się na żywo, a wszystko dzięki nie tylko chwytliwym numerom, ale także charyzmatycznej wokalistce Noorze Louhimo. Ta kobieta jest jak wyjęta z lat ’80, reprezentując sobą całą gamę kobiecego heavy metalowego kiczu. Wytapirowane białe włosy, mocny makijaż, obszerny czarny płaszcz obwieszony metalowymi ozdobami, wysokie buty i silny głos stawia ją na równi z królową heavy metalowych wokalistek – Doro. Przykuwała uwagę nie tylko prezencją i wspomnianym silnym głosem, ale także świetnym kontaktem z publicznością. Pancerne Bestie zagrały set złożony zarówno z utworów, które znalazły się na najnowszym, zeszłorocznym „Unholy Savior” jak i numerów z dwóch wcześniejszych albumów. Pośród nich nie zabrakło kapitalnego „Out of Control”, świetnego „Black Ninja” czy mocnego otwieracza pod postacią „Let It Roar”.

Battle Beast / fot. Wojciech Miklaszewski
Battle Beast / fot. Wojciech Miklaszewski

Naładowana energią publiczność doczekała się w końcu niemieckiej formacji Powerwolf lubującej się w parodystycznej otoczce będącej połączeniem symfonicznego power metalu z gotykiem i heavy metalu w stylistyce Mercyful Fate, King Diamond czy reprezentującego podobne podejście do grania, szwedzkiego Ghost. Na początek jednak fanów tej grupy spotkała niemiła niespodzianka – wokalista grupy Karsten Brill znany jako Atilla Dorn poinformował, że są zmuszeni zagrać koncert bez perkusisty Roela van Heldena, który trafił do szpitala z podejrzeniem grypy. Nie chcąc odwoływać swojego występu postanowili puścić partie Heldena z taśmy, licząc na wyrozumiałość zebranego w B90 tłumu. Można by poddać w wątpliwość, czy związku z powyższym reszta instrumentów i wokale też nie leciały z taśmy, ale sądzę że akurat to nie miało miejsca. Powerwolf niewątpliwie podszedł do sprawy profesjonalnie i z szacunkiem dla fanów. Brak jednego, nawet istotnego muzyka, nie powinien stanowić problemu. W tym względzie Powerwolf pokazał klasę jakiej brakuje niektórym grupom, które po prostu by występ odwołały.

Powerwolf / fot. Wojciech Miklaszewski
Powerwolf / fot. Wojciech Miklaszewski

Niemieckie wilkołaki zagrały nieco krótszy set niż miało to miejsce w czwartek w Krakowie, ale na pewno nie można powiedzieć, że przez to był mniej intensywny. Pośród utworów z najnowszego, zeszłorocznego „Blessed & Possesed” znalazła się kompozycja tytułowa, porywające „Armata Strigoi”, „Army of the Night”, „Let There Be Night” oraz „All You Can Bleed”. Całość uzupełniły numery z poprzednich albumów Powerwolf, nie zabrakło więc „Amen & Attack”, „Kreuzfeur”, „Lupus Dei”, „Coleus Sanctus”, „Cardinal Sin”, „Werewolves of Armenia”, „In The Name Of God (Deus Vult) czy „We Drin Your Blood”. Atilla razem z klawiszowcem Falk Maria Schlegelem (przez większość czasu, bardzo dowcipna pantomima) dyrygowali publicznością, podżegali do wspólnego śpiewania czy do „rozstąpienia się niczym Morze Czerwone za pośrednictwem Mojżesza”. Świetny kontakt z publicznością i mnóstwo energetycznej, bardzo sprawnie zagranej twórczości Niemców, mimo ewidentnego braku perkusisty (co zaskakujące brzmienie było tak dopracowane, że nie było wcale słychać, że partie Heldena lecą z głośników) uzupełniały teatralne gadżety w rodzaju ogromnego różańca, kadzidła, wielkiej flagi, kielicha z „krwią” oraz płomieni buchających ze specjalnych zniczy i nakładek na podesty.

fot. Wojciech Miklaszewski
fot. Wojciech Miklaszewski

Oba zespoły dały bardzo dobre, mocne koncerty Powerwolf jak wspomniałem pokazał klasę, naładował energią i kapitalnym parodystycznym podejściem zarówno do Kościoła, jak i powieści i filmów grozy głównie opowiadającej o wilkołakach, wampirach i ghoulach. Jednak moim zdaniem to Finowie z Battle Beast byli królami tego wieczoru – krótki, ale bardzo treściwy występ z dopracowanym, ciężkim brzmieniem (w przypadku supportów, nawet w B90, nie zawsze można mówić o takiej perfekcji) oraz porywająca, charyzmatyczna wokalistka z całą pewnością przekonała do siebie wielu niedowiarków, że power metal wciąż może zachwycać i bawić. O ile płyty są mocne, ale wyraźnie napompowane w studiu sztuczkami i współczesnym plastikiem naśladującym lata ’80, o tyle koncertowo zabrzmiało to znakomicie. Mam nadzieję, że zarówno Finowie, jak i Niemcy zawitają do nas jeszcze nie raz, bo takich wykonań heavy/power metalu w ówczesnym wysypie podobnych do siebie kapel i zjadania własnych ogonów przez legendy – próżno szukać i nigdy za wiele.