Me And That Man to pierwszy, „poważny” projekt poboczny Nergala od czasów przesiąkniętej duchem wczesnego Danzig grupy Wolverine, z którą nagrał demo „Million Hells” w 2000 roku. Zespół ten nie przetrwał długo i o solowych dokonaniach lidera Behemoth nie było głośno – czasem gościnnie coś komuś dograł albo dośpiewał. Tak też było z utworem „Highwayman” na płycie „Psychocountry” Maciej Maleńczuka, w którym zagrał na gitarze. W nagraniu tej piosenki udział wzięli także Gienek Loska i John Porter, ale każdy nagrywał swoje partie oddzielnie. Cztery lata później drogi Nergala i Portera zeszły się już fizycznie dając początek płycie „Songs Of Love And Death”.
Me And That Man z metalem nie ma nic wspólnego i dobrze, chociaż pewne elementy tej muzyki są słyszalne w solówkach i tekstach. Czuć za to bluesa, folk, starego rock and rolla, a nawet country. Z jednej strony przypomina to trochę klimat „Kolegów” Maleńczuka i Waglewskiego, ale nie da się ukryć, że Nergal i Porter na równi nie są, szybciej można odnieść wrażenie, że to relacja z cyklu uczeń – mistrz. Porter jest niczym muzyczny ojciec, który wprowadza młokosa w sobie dobrze znane rejony. Ma to swój urok i jednocześnie dowodzi szczerości całego przedsięwzięcia – po co robić dwa kroki w tył? Nergal zgadał się z Porterem nie dlatego, że musiał coś komuś udowodnić, tylko chciał pograć inną muzykę, jakże inną od tego co gra na co dzień, ale co ważne, taką która go również fascynuje. Moim zdaniem wyszedł z tej próby obronną ręką, czuć autentyczną radość i ta pozorna nieporadność ma swój urok. Nie obawiajcie się jednak, to przemyślana i zawodowa muzyka – na amatorkę nie ma tu miejsca. Nergal wokalistą roku nie zostanie, ma nad czym pracować, ale to w końcu jego pierwszy duży materiał z czystymi wokalami. Porter wokalnie wypada tutaj zdecydowanie lepiej.
„Songs Of Love And Death” to z jednej strony album kłaniający się tradycji, ale z drugiej trzyma rękę na pulsie, bo takie granie wraca do łask – King Dude najlepszym tego przykładem. W muzyce Me And That Man słychać inspirację takimi wyjadaczami jak Johnny Cash, Tom Waits i Nick Cave. Słychać też klimaty rodem z Pink Floyd, Led Zeppelin czy The Doors. Kojarzy się to z muzyką drogi, melinami z tanim piwem, opowiadaniu niespiesznie bardowskich historii i odkurzaniu dźwięków wyjętych ze starej szafy grającej.
„Songs Of Love And Death” to płyta, która łączy pokolenia i pokazuje, że stary i młody mogą czegoś się od siebie nauczyć, spotkać się w jednym miejscu i znaleźć wspólny język. Oby Me And That Man nie okazało się jednorazowym wyskokiem i jeszcze panowie coś razem jeszcze stworzyli, bo debiutancki album grupy idealny nie jest, ale jest zamieszanie z powodu znanych nazwisk. Jak dla mnie oprócz kilku momentów płyta nie zapada jakoś szczególnie w pamięć, lepiej sprawdza się grana gdzieś w tle, niż kiedy skupia się na niej całą swoją uwagę. To solidna pozycja, ale do bycia genialną i ponadczasową trochę zabrakło. Nic nie poradzę na to, że poprzeczkę wieszam im wysoko nie dając taryfy ulgowej.
skład:
Adam Darski – wokal, gitara
John Porter – wokal, gitara
Wojtek Mazolewski – gitara basowa, kontrabas
Łukasz Kumański – perkusja
1. My Church is Black
2. Nightride
3. On the Road
4. Cross My Heart and Hope To Die
5. Better The Devil I Know
6. Of Sirens, Vampires and Lovers
7. Magdalene
8. Love & Death
9. One Day
10. Shaman Blues
11. Voodoo Queen
12. Get Outta This Place
13. Ain’t Much Loving
14. Cyrulik Jack