W gorący poniedziałkowy wieczór salę B90 ponownie wypełniły setki fanów ciężkiego brzmienia, tym razem za sprawą szwedzkiej grupy Arch Enemy. Od samego początku koncertu publika od razu dała się porwać, a pogo trwało do końca ostatniego bisu, przerywane lub łączone z moshem czy nawet skakaniem, zarówno słuchaczy, jak i członków kapeli. W sumie otrzymaliśmy potężną – prawie dwugodzinną – dawkę profesjonalnie zagranego melodyjnego death metalu.

W zasadzie staram się nie porównywać wokalu Angeli Gossow z głosem Alissy White-Gluz, więc napiszę tylko, że piękna Kanadyjka w pełni zasłużyła na miano godnej następczyni Gossow: żywiołowa, z potężnym damskim growlem, śmiało wchodząca w interakcję z fanami i, jak sądzę, dobrze współpracująca z zespołem, sprawiła, że chyba nie było osoby, która po tym koncercie odczułaby niedosyt. Dało się zauważyć pełen profesjonalizm, dużo włożonej pracy, ale i pewną naturalność i świeżość, jaką Alissa wniosła do zespołu.
A bez niej? No cóż, zdania są pewnie podzielone, mnie jednak sama wizja melodyjnego death metalu nie do końca przekonuje. Słuchając Arch Enemy, mam często wrażenie, że gdyby nie żeński wokal, obecny lub poprzedni, zespół byłby po prostu jedną z wielu średnio ciekawych kapel, a już na pewno nie tak sławną, czego potwierdzeniem jest fakt, że światową popularność zdobyła dopiero za sprawą charyzmatycznej Niemki. I chociaż riffy zachęcały do aktywnego uczestnictwa, solówki obu gitarzystów brzmiały precyzyjnie, a podwójna stopa selektywnie, dla mnie za dużo było tej melodyjności i harmonicznych, łatwo wpadających w ucho solówek. Momentami miałam wrażenie, że utwory Arch Enemy da się sprowadzić do kilku akordów.
Oczywiście znajdzie się wielu przeciwników mojej opinii, zapewne 3/4 sali B90 wdałoby się w dyskusję na ten temat, co akurat dobrze wróży zwłaszcza zespołowi – skoro gromadzi taką publiczność, kolejne płyty na pewno spotkają się z podobnym odbiorem jak choćby poniedziałkowy koncert. Dla mnie jednak zespół ratuje właśnie najpierw Gossow, a potem White-Gluz – piękne, charyzmatyczne, drobne panie, ale z wielkim głosem, jakiego im zazdroszczę, jaki podziwiam i jaki uwielbiam, zwłaszcza na żywo.

A głosem tym, zwanym damskim growlem (chociaż dla mnie jest to raczej skrzek – określenie bynajmniej niedeprecjonujące), Alissa, wraz z pozostałymi czterema członkami Arch Enemy, w tym oczywiście Michaelem Amottem, zagrała koncert, który mimo wszystko trudno będzie zapomnieć. Oprócz nowych utworów usłyszeliśmy także te rozpoznawalne i znane jeszcze za czasów Angeli. Kolejny więc plus dla Kanadyjki. Wydawało się, że nie boi się podjąć wyzwania i spróbować wyciągnąć swoje partie wokalne na poziom, jaki nadała im Gossow.
Koncert skończył się kilkoma bisami, wspólnym selfie (oczywiście, wszak to nowa tradycja), rozdaniem pałeczek, kostek i setlist. I publiczność, i zespół wydawali się zadowoleni. Trudno się dziwić – jak na ten rodzaj muzyki, Arch Enemy, a zwłaszcza „nowa” frontmanka (czy może frontwoman), dali koncert na miarę swojej popularności.