Black Label Society, Crobot (Gdańsk, B90 11-03-2015)

Klub B90 po raz kolejny stał się świątynią muzyki metalowej, a koncert Black Label Society przyciągnął tłumy fanów. I choć nie obyło się bez przykrych niespodzianek (z powodu złamanej nogi wokalisty nie zagrał support w postaci Black Tusk), to muzycznie wieczór usatysfakcjonował chyba każdego.

Tuż przed gwiazdą wieczoru wystąpił Crobot. Amerykańska kapela ma rock’n’oll we krwi, co było bardzo dobrze słychać w B90. Jednak ich specyficzna maniera grania sprawiła, że nie można było oprzeć się wrażeniu, iż przypominają nieco brzmienie Guns’N’Roses. Niemniej, stworzyli przyjemny klimat, w sam raz na rozgrzewkę przed Black Label Society.

Na gwóźdź programu trzeba było się naczekać, ale było warto. W czasie przygotowywania sceny, tuż przed nią zawisł ogromny banner z logo zespołu, skrywający przed fanami to, co będzie ich czekać podczas koncertu. Chwilę po 21.00 „kurtyna” opadła i zaczął się godny mistrzów spektakl.

To był prawdziwy popis kunsztu i wirtuozerii. Muzycy Jeff Fabb, Dario Lorina, John DeServio pokazali prawdziwy profesjonalizm i co to znaczy amerykański heavy metal. Klub drżał w posadach od ich dźwięków i ryku zachwyconej publiki. Nie będzie jednak żadnym zaskoczeniem, że Zakk Wylde ich przyćmił. Trudno wręcz opisać słowami jego około 10-minutową gitarową solówkę, z coraz większą dumą i zawziętością, ku uciesze, zachwytowi i niedowierzającym kręceniom głowami fanów. Niesamowite, jak długo można grać tak szybko.

Post użytkownika rock3miasto.pl.

Niewątpliwie, Zakk Wylde i jego Gibsony były najbardziej widowiskowymi elementami koncertu. Pod względem doboru numerów, nie było chyba ani jednego niezadowolonego słuchacza. Bo Black Label Society zagrali takie utwory, jak „The Beginning… At Last”, „Stillborn”, „Funeral Bell”, „Bleed For Me” oraz „Suicide Messiah”. Z numeru na numer zespół dawał z siebie coraz więcej, ale więcej też wymagał od publiki, zachęcając raz po raz do żywiołowej reakcji – śpiewania, skakania i skandowania nazwy kapeli i imienia lidera. Ale nie tylko potężnymi, heavy metalowymi kawałkami człowiek żyje. Ze sceny popłynęły dwie przepiękne ballady: „Angel Of Mercy” i „In This River”. Publika wyciszyła się i mogła wsłuchać się w wysmakowane dźwięki. Każdy więc mógł znaleźć coś sobie bliskiego.

Gdyby powiedzieć, że zespół dawał z siebie 300% energii, to byłoby mało. Dawali z siebie chyba 1000%, bo dosłownie lało się z nich strumieniami. Bez żadnej dłuższej chwili na oddech czy ochłonięcie dali tak żywiołowy koncert, że fani nie mieli nawet większego żalu o to, że nie było bisu. Z pewnością jednak, tak rozochoceni, powtórzą imprezę z hardcorowymi brodaczami, kiedy tylko znowu nadarzy się ku temu okazja.

black label society black tusk crobot