Closterkellera można lubić albo nie, ale trudno nie zgodzić się z tym, że jest to zespół unikatowy na polskiej scenie. Wiele próbowało, niemal żaden się nie utrzymał, tymczasem ta grupa świętuje swojej 35-lecie. „Co za wieczór, co za noc‟!
O charyzmie Anji Orthodox dużo pisano i mówiono. Podobnie jak o jej piekielnej inteligencji oraz niewiarygodnie silnym głosie, który mimo tylu lat na scenie nie traci na wartości, a może wręcz przeciwnie. Co też ważne, przynajmniej dla mnie, Anja jest autentyczna – bardzo szczera i podczas koncertu, i w rozmowie z fanami, naturalna, niegwiazdorząca. Mimo bezdyskusyjnego pierwszego miejsca jako królowej mroku, w pewnym sensie pionierki rocka/metalu gotyckiego w Polsce, pseudonimu znanego również poza kręgami odbiorców, docenienia przecież nie tylko przez jury Jarocina, ale i samego Tomka Beksińskiego – to fascynująca, wspaniała osoba, której chce się słuchać, którą chce się poznawać i z nią przebywać. Doświadczam tego od ponad 20 lat, doświadczyłam i wczoraj. Zresztą takie odczucia ma się również odnośnie do innych członków zespołu.
W gdyńskim Uchu doświadczyłam jeszcze więcej: emocji, które towarzyszyły mi podczas pierwszych koncertów Clostera, gdy – w szerokich rękawach i glanach do kolan – utożsamiałam swoje życie z historiami płynącymi z tekstów, kiedy miałam poczucie wspólnoty jako raczej nietypowo wyglądająca nastolatka. Ten wieczór przypomniał mi, dlaczego jestem tak wierna fanką tego zespołu i dlaczego warto chodzić na koncerty w ogóle. Wszak „Muzyka to magia większa od wszystkiego, co my tutaj robimy” – powiedział Dumbledore. Taką magię poczułam podczas ponad dwugodzinnego koncertu prezentującego przekrój dorobku Closterkeller. I chyba dopiero uświadomiłam sobie, jak szeroka jest to – harmonicznie, rytmicznie, dynamicznie, artykulacyjnie – muzyka, jak różnorodne, głębokie i mądre teksty. A średnia wieku publiki pokazała, że twórczość zespołu bynajmniej nie jest tylko dla małolatów. Słuchacze nie chcieli dać zespołowi zejść ze sceny, chociaż muzycy byli już wyraźnie padnięci. Mimo to – widok wcale nieczęsty – znaleźli siłę i chęci, by wyjść do fanów, złożyć autografy, ulec prośbom o zdjęcie… I to jest dla mnie miara prawdziwej wartości zespołu oraz człowieka jako artysty, w pewnym sensie celebryty – nie dzieli na równych i równiejszych niczym kiedyś Hey, gdy nagle pojawił się w Uchu Nergal.
Czuję się też w wewnętrznym obowiązku wspomnieć o perkusiście, czyli Adamie, dziecku – dosłownie i w przenośni – Clostera. Bynajmniej nie jest to bazowanie na popularności rodziców niczym Patrycja Markowska. Adam wprowadza na scenę lekkość, świeżość, ale i niekiedy kradnie uwagę publiki swoim rodzicom – podczas grania podrzuca pałeczkę, to znów nią kręci. Widać i słychać, jak jest wrażliwy muzycznie, jak muzykalny. Wspaniale się patrzy na to rodzinne przedsięwzięcie.
Michał zwany Jaredem to również ogromny miłośnik i pasjonat muzyki, co widać i w jego wirtuozowskich solówkach i w pokoncertowych rozmowach. Zawsze mnie cieszy, gdy ktoś używa terminologii muzykologicznej, wie czym są skale również w teorii, co to ten strój nierównomiernie temperowany, a co to progresja. Michał ewidentnie się tym fascynuje, wspomniał nawet o nagrywaniu na ten temat filmików, za co mocno trzymam kciuki. Przegadaliśmy już na ten temat sporo godzin i jego pomysły są naprawdę interesujące, łączące teorię z praktyką, mózg matematyczny z artystycznym, profesjonalizm akademickości z wolnością muzyka rozrywkowego. Jego filmiki mają szansę być przełomowe, zbudować most między tymi przestrzeniami.
Podsumowując: zespół widziałam co najmniej kilka razy i szczerze stwierdzam, że pod każdym względem co najmniej trzymają poziom. Ich twórczość zasługuje na niejedną recenzję, ba, artykuł analityczny. Zespół ponownie będziemy mogli zobaczyć w B90, już w listopadzie, do czego gorąco zachęcam. Strach bowiem pomyśleć, jak uboga byłaby polska scena bez Closterkellera…