Czarny Kisiel (Gdańsk, Lang.fuhr 05.06.2025)

Żeby właściwie opisać niektóre doświadczenia należy nabrać do nich dystansu. Oczywiście nie może to być dystans zbyt duży, ponieważ wówczas obrazy, dźwięki, zapachy i smaki zaczną się zacierać. Nie może to być również dystans zbyt mały, bowiem należy dać opaść pierwszym emocjom. Czasami należy dać opaść również tym drugim. I tym trzecim. Tym piątym. Ogólnie niech sobie odparuje, żeby można było dotrzeć do esencji. Gęstej jak kisiel. Czarny.

Ale do brzegu.

Pośród koncertów nie tylko w naszej konurbacji coraz częściej i gęściej przydarzają się występy tak zwanych cover bandów, czyli zespołów zajmujących się graniem przeróbek utworów znanych i lubianych, których popularność już się w pewien określony sposób uklepała zamiast porywać się na twórczość autorską. Formacje tego typu można podzielić na różnorakie sposoby. Są bowiem takie, które za cel obierają sobie wykonywanie utworów jednego wyłącznie wykonawcy – do tej grupy zaliczyć możemy wszelkiej maści formacje tributowe, z którego to gatunku Trójmiasto pochwalić się może m.in. nieśmiertelnymi Żukami (covery The Beatles), monumentalnymi Zeppeliniansami (przeróbki Led Zeppelin), czy rozległą paletą różnorakich tribute actów. Są też w tej grupie takie zespoły, które dokonują pewnej selekcji utworów zróżnicowanych pod względem autorstwa lub pierwotnych wykonawców, przez co występ ich kojarzyć się może z oglądaniem telewizji muzycznych (taka czynność praktykowana na przełomie XX i XXI wieku, kiedy w rzeczonych pokazywali teledyski, a nie reality shows), albo z nagrywaniem własnych składanek na kasetę (czynność archaiczna, pamiętająca lata 90. poprzedniego stulecia) bądź CD-Ra (początek obecnego wieku), gdzie dobór kompozycji dyktowany jest prywatnymi sympatiami. Tak było w przypadku formacji Czarny Kisiel, której występu dane mi było doświadczyć 5 czerwca tego roku w pubie Lang.fuhr, mieszczącym się – jak nazwa wskazuje – we Wrzeszczu Dolnym.

Na początku parę słów na temat miejsca. Jest to kameralny dosyć lokal, dysponujący – jak każde szanujące się miejsce tego typu – bogatą ofertą napojów mniej lub bardziej rozluźniających. Wiele bym się po tym miejscu spodziewał, jednakowoż fakt urządzenia w tym miejscu koncertu zakrawał na zuchwałość, ewentualnie absurdalny żart. A jednak – jak to mawiał mój kolega o raczej nieskomplikowanej ścieżce refleksji – „pykło”! I to pykło całkiem nieźle…

Czarny Kisiel to formacja grająca przeróbki. Ale też poddająca utwory tak daleko idącym mutacjom, że trudno jest rozpoznać spotworniałe efekty ich działań. Co bywa intrygujące. Używając porównania kinematograficznego: w filmach nagrywa się sceny walki, czasem wychodzą one dobrze, czasem wychodzą one gorzej, ale żadna zła walka nie została tak dobrze zagrana i sfilmowana jak walka na ulicy w „Dzienniku Bridget Jones”. Tak samo w tym wypadku – członkowie formacji dopuszczając się głębokich zmian w materiale zadanym, balansują na cienkiej linie pomiędzy geniuszem, a nieumiejstwem. Zazwyczaj z bardzo smakowitym efektem.

Intrygujący był skład grupy – zdecydowanie zbyt rozbudowany, jak na tak skromne warunki lokalowe. Liderem tej formacji jest Marcin Świetlicki – krakowski poeta, lider formacji Świetliki i Zgniłość. W czwartek wieczorem towarzyszyli mu znani z trójmiejskich formacji muzycy: Zofia Bartoś (wokalistka Alfah Femmes, niestrudzona animatorka gdańskiego życia kulturalnego), perkusista Tomasz Koper oraz klawiszowiec Michał Wandzilak (obydwaj znani z występów w formacjach Alfah Femmes i Zgniłość, Michał dodatkowo grający w Świetlikach), towarzyszyło im ponadto dwóch gitarzystów Piotr Dogorynowicz i Piotr „Świstak” Świtakowski, a także basista Andrzej Czarnecki. A grubym niedopowiedzeniem byłoby pominięcie dwójki znamienitych gości: Michała Jana Ciesielskiego (saksofonowego herosa, luminarza młodej trójmiejskiej sceny jazzowej) oraz Anny Miądowicz – Ułamek (wokalistki i flecistki grającej swego czasu w legendarnych formacjach Oczi Cziorne i Bóm Wakacje w Rzymie).

Intrygujący był dobór oraz interpretacja coverów, wykraczająca poza percepcję inżyniera Mamonia, co to „umysł ma ścisły” i „podobają mu się melodię które raz słyszał”. I tak na przykład Dwudzieste szóste marzenie (oryginalnie Skaldowie) zaskoczyła dysonansem między posępną melorecytacją Świetlickiego a przypominającą The Runaways ekspresją Zofii, co okraszone zostało bigbitowymi w swej istocie klawiszami Wandzilaka. Następny bigbit „Co jest” (oryginalnie Old Stars) przerodził się w coś ekspresją bliskie z jednej strony The Velvet Underground, z drugiej zaś – ciągnącym się po nocach bluesowym jam session z ich letnim piwem, zbyt długimi solówkami, ukrywaną depresją i uciekającą właśnie skmką. Piosenka „Tango Spiżowy Ratler” (autorstwa legendarnej krakowskiej grupy Düpą, nagranej na płytę „Kora i Pudelsi”) charakteryzowała się charkotem Pana Poety skontrastowanym operowymi zaśpiewami inkryminowanej w tekście wokalistki (liderka Alfah Femmes nie przestaje mnie zaskakiwać) oraz sugerowaną w tytule niby – argentyńską rytmiką. Z kolei melancholijna aranżacja oparta na jazzującej partii fortepianu, głęboka deklamacja Świetlickiego oraz zapalony przez niego papieros przeniosła „Jesień” (z dorobku Kabaretu Mumio) w realia klubów Nowego Jorku końca lat 40. Po niej sam Świetlicki poprowadził „Radioaktywny blok” Brygady Kryzys w klimaty noise punkowe przeobrażające się stopniowo w celowo kulawe reggae, doprawione dyskretnymi feedbackami Dogorynowicza (wydobywanymi z Ibaneza Artista – tego modelu gitary używał Nieodżałowanej Pamięci Robert Brylewski) oraz freejazzową partią saksofonu Ciesielskiego. Z oryginału borysewiczowskiego „Minus 10 w Rio” pozostały tylko refreny śpiewane przez Zofię, podbite nieco możdżerowską partią fortepianu, wybijające się pośród zpogłosowanego, nieco police’owskiego reggae.

Najbardziej chyba przeorała moją percepcją czarnokisielowa interpretacja „Libertango” (oryginał Grace Jones przy współudziale legendarnej sekcji rytmicznej Sly Dunbar i Robbie Shakespeare), w myśl tytułu sprowadzona do argentyńskiej rytmiki, obdarzona nieco mrocznym polskim tekstem Świetlickiego. Po tym utworze nastąpił „Dziewiąty” (oryginalnie Bóm Wakacje w Rzymie) z gościnnym udziałem Anny Miądowicz – Ułamek, wprowadzający w klimat ponurej psychodelii podpartej sambowo – afrykańskim pulsem basu i interesującą zagrywką gitary prowadzącymi do tropikalnej w brzmieniu solówki perkusji. Pochodzące z repertuaru Ludmiły Jakubczak „Szeptem do mnie mów” ponownie podane zostało w formie prowadzonej przez fortepian Wandzilaka jazzowej ballady równocześnie charczanej i śpiewanej przez obydwoje wokalistów, by przejść w nieco odświeżone, acz podane z szacunkiem do oryginału „Nie idź do pracy” z legendarnej płyty undergroundowej supergrupy The Users.

Solidnym numerem dwa podczas tego koncertu była dla mnie puchnąca w trakcie gry interpretacja kompozycji Krzysztofa Komedy „Kołysanka” z filmu „Dziecko Rosemary” (pojawiała się w repertuarze Świetlików z tekstem lidera) zaczynająca się partią fortepianu psutą grą saksofonu, do których kolejno dołączały następne instrumenty. Potem już tylko ubarwione piękną improwizowaną wokalizą Zofii Bartoś „Round Midnight” Theloniousa Monka i zagrane na bis „Love In Vain” Roberta Johnsona z tekstem Świetlickiego w spotworniałej formie przypominającej dylanowskie „Rainy Day Woman” z licznymi solówkami i nastąpił koniec występu (co wcale nie wieszczyło końca wieczoru).

Weź oryginały wszystkich tych utworów i ułóż z nich playlistę na dowolnym streamingu, a gwarantuję Ci, że algorytm wyjdzie do Ciebie z telefonu trzymając wysoko nad głową białą flagę na jakimś badylu z deklaracją „Użytkowniku, poddaję się, bo to jest dla mnie zdecydowanie zbyt popierdolone! Ja się tak nie bawię!”. Znajdź kogoś, kto słyszał choćby połowę tych piosenek w oryginale i opowiedz im o tych coverach, to wyląduje w Kobierzynie/Tworkach/Choroszczy, albo – po naszemu – na Srebrzysku, bo i percepcja człowiecza nie jest w stanie pojąć tego, co się tam wyrobiło.

Ten wieczór pokazał, że muzyka czasami dzieje się w nader interesujący sposób. Że czasami trzeba przyjąć coś pełnoziarnistego. Że ciekawa muzyka czasami dzieje się obok wielkich festiwali.

Gdyby nie trudności obiektywne, powiedziałbym „Ja chcę jeszcze raz!”. Ale też może na jednorazowości tego doświadczenia polegała jego wyjątkowość?