“Punks not dead”, “old punks never die” – te szumne hasła były przez ostatnie lata boleśnie weryfikowane przez rzeczywistość, kiedy zdarzało nam się doświadczyć śmierci coraz to kolejnych ikon muzyki punk rockowej. Czasami była to śmierć ideologiczna (całość kariery „politycznej” Pawła Kukiza, „kariera” medialna Jędrzeja Kodymowskiego, symetryzm Staszewskiego i jego piosenki o „zagospodarowaniu przestrzennym dla gminy Białołęka”, czy udział Johnny’ego Rottena z Sex Pistols w reklamie masła), a czasami w bardziej dosłownym wymiarze (odchodziły na wieki legendy polskiego punka takie jak Krzysztof „Bufet” Bara w 2017 r., Robert Brylewski w 2018 r., czy Paweł „Kelner” Rozwadowski w 2020 roku). Siłą punk rocka było jednak zawsze to, że był jak ten trzmiel o którym naukowcy powiedzieli, że z taką anatomią nie ma prawa latać, ale trzmiel o tym nie wie i lata dalej. Tak jak punk rock, któremu wielokrotnie kopano grób, a on nadal żyje. Czego najlepszym dowodem był koncert, który odbył się w piątek 11 października w gdańskim Wydziale Remontowym.

Wieczór rozpoczęła formacja Three Deaths, która zdążyła już narobić trochę hałasu i to nie tylko w Trójmieście. Jest to o tyle zaskakujące, że wszyscy czterej muzycy Trzech Śmierci razem wzięci i tak będą młodsi od basisty Dance Like Dynamite (sprawdzić). Bruno, Alek, Domino i Stachu dali zwięzły występ składający się wyłącznie z kompozycji i tekstów własnych. I dobrze! Moim skromnym zdaniem, dopóki paru nastolatków na scenie gra głośne piosenki o tym, co ich boli, a inne nastolatki stoją pod sceną i tych piosenek słuchają, a nawet powtarzają ich teksty, dopóty ten cały zgrany spektakl zwany rock and rollem ma sens. Tak zaczynali Beatlesi, tak zaczynali Sex Pistolsi, tak zaczynali Green Day, tak zaczynały nasze polskie Kryzys, Poland i Deadlock. Na plus chłopaków działa naturalne do granic zachowanie. Jeśli nie o to chodzi w punk rocku, to przepraszam, ale mnie on wtedy nie interesuje…
Drugim składem grającym tego wieczora był zaprawiony w bojach Danziger. O zaprawie w boju mówię nie bez powodu, bowiem kapela ta jeździ w trasy po całej Polsce i – jeśli wierzyć ich socjalom – gromadzi na nich całkiem sporo publiczności. I w sumie jest to zrozumiałe. Ich koncerty dostarczają sporej dawki energii, w czym pomaga ekspresyjne zachowanie muzyków (przodują w tym perkusista Jarek Bancarzewski i wokalista – gitarzysta Tytus Skiba). W piosenkach da się wyłapać chwytliwy refren („Polska mistrzem Polski” czy moja ulubiona „Nagroda pocieszenia”). A i teksty Skiby dostarczają interesujących spostrzeżeń na tematy aktualne („Nocne kluby Watykanu” traktujące o seksualnym rozpasaniu kleru katolickiego, czy „500+ na narkotyki”). Pod względem brzmieniowym grupa podąża za wzorcami amerykańskiego punk rocka typu Green Day, Offspring czy NOFX, przy czym jest to zrobione z dużą świadomością własnego brzmienia (kiedy jeden gitarzysta gra na Les Paulu podpiętym do Marshalla – drugi używa strata na Voxie, co daje ciekawe efekty). Jakkolwiek w utworze „Na swoim miejscu” udało im się zabić mi klina bluesową wibracją podbitą harmonijką (gościnnie Bartek Wołk – Karaczewski). Polecam odwiedzić kiedyś koncert tej kapeli. Albo nabyć którąś z ich płyt. Najlepiej jedno i drugie.
Ostatnim wykonawcą tego wieczoru był zespół Dance Like Dynamite złożony z muzyków doświadczonych, acz wciąż biegłych w swojej sztuce. Od wczesnych lat 80. zasilali oni bowiem składy zespołów takich jak Made In Poland, The Shipyard, Formy Planet (basista Piotr Pawłowski), Red Rooster, Golden Life (gitarzysta Tomasz „Snake” Kamiński), Wolverine, Vulgar (wokalista Krzysztof „Sado” Sadowski), Moose The Tramp, Sautrus (perkusista Arek Wądołowski). Ze względów mi niewiadomych nie pojawił się odpowiedzialny za syntezatory Radek Moenert.
Zaczęli od „Just One Kiss” z pierwszej płyty, żeby przejść do energicznego „Szukam” i minimalistycznego „Człowiek stworzył sztukę, człowiek stworzył broń” – obu z rewelacyjnej płyty „Litania kłamstw” (zabrzmiały z niej jeszcze szybkie „Nie ma nas”, niemieckojęzyczne „Geheimnis” i kładący mnie nieodmiennie na łopatki utwór tytułowy). Następnie zabrzmiały utwory „Sztuka korozji”, „6+6=66” i znane już z singla „Kolekcjonuję Cię” z nowej, wciąż nagrywanej płyty, która ma się ukazać w pierwszej połowie 2025 roku (wszystkie te utwory są bardzo dobrymi prognostykami ostatecznego kształtu nowego wypustu). Zasadniczy set zakończył punkowy butcher utworu „Why don’t we do it in the road?” zespołu The Beatles (jestem pewien, że wszyscy czterej Bitle przyklasnęli by tej wersji, choć ich prawnicy niekoniecznie…), a w ramach bisu zabrzmiało „Oto wasz program” Made In Poland.
Minusy? Stosunkowo nędzna frekwencja. „Remontowiec” do dużych lokali nie należy, a zapełniony był w 2/3. Niech jednak żałują Ci, którzy nie przybyli, bo dawka energetyczna przyjęta przeze mnie tamtego wieczora sprawiła, że poczułem się na powrót czternastoletnim szczylem zasłuchanym w Clashów, Green Daya czy U.K. Subs, którego nie dotyczyły bóle kręgosłupa w odcinku lędźwiowym, problemy z samochodem, czy zakola powiększające się do rozmiaru „Nick Cave”. A to wszystko za marne cztery dychy gotówką! Trochę też przykro, że Three Deaths nie otrzymali trochę więcej atencji ze strony nagłośnieniowca, ale zdarza się i tak…
Najwspanialsze zaś było to, że dokonała się wspaniała międzypokoleniowa wymiana energii między debiutantami, średniakami i starszakami wiekowymi. Energii, z której wszyscy – i wykonawcy, i publiczność – czerpali po równo. Której dokonało się cudowne rozmnożenie, bo uczestnicy dostali jej do sytości, a tego co zostało wystarczyło by jeszcze dla paru osób.
Kończę podziękowaniem za koncert! Dobry koncert!