Nasz lokalny Sautrus zdążył wyrobić sobie dobrą markę w sferze stonerowo – psychodelicznego undergroundu naszego kraju (i nie tylko – zespół koncertuje bowiem zagranicą), co zawdzięcza regularnej działalności koncertowej i wydawniczej, jak również niezaprzeczalnej charyzmie wokalisty Weno Wintera dowodzącego formacją od ponad dwunastu lat. Mimo wielu zmian personalnych, zwłaszcza na stanowiskach tzw. sekcji rytmicznej – działają nieustannie, przez co zdają się oni być swoistym constansem, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę wielość pokrewnych gatunkowo zespołów trójmiejskich, które próby czasu nie przetrwały. Kiedy więc nagły kaprys inwestora sprawił, że znienacka wyskoczył mi wolny wieczór, skierowałem swoje kroki (czy raczej opony) do Wydziału Remontowego. Niestety, nie doceniłem gdańskiego ruchu ulicznego w schyłku popołudniowego szczytu komunikacyjnego, wobec czego o rozpoczynającym stawkę Hellvoid jestem w stanie powiedzieć mniej więcej tyle, że grali, a w dodatku, że grali z nowym wokalistą. Postaram się nadrobić i następnym razem pojawić się z większym wyprzedzeniem.

Drugim zespołem tego dnia była Hydra – wielkopolski kwartet grający muzykę kojarzącą mi się trochę ze stonerem, trochę z doomem. Oprócz klasycznych inspiracji Black Sabbath dało się w ich muzyce usłyszeć również wpływy innych kapel, w tym melodyjne riffy godne przedstawicieli New Wave Of British Heavy Metal (kapele pokroju Iron Maiden czy Saxon), a nawet polifoniczne duety gitarowe, których nie powstydziłoby się irlandzkie Thin Lizzy. Interesujący w tym pejzażu dźwiękowym był również mocny głos wokalisty – gitarzysty Dąbka, przywołujący przyjemne asocjacje ze wczesnymi dokonaniami Bruce’a Dickinsona, czy też Osbourne’a z czasów „Sabbath Bloody Sabbath”. A dodać trzeba, że wspomniany Dąbek poczyna sobie całkiem śmiało nie tylko ze śpiewem, ale też z granymi w duecie z kolegą Mieszkiem gitarami, a także z syntezatorem (którego podłączenie sprawiło jednak trochę problemów, co w niewielkim stopniu wybiło króla z rytmu), czy też z prowadzeniem koncertu. Warto zwrócić uwagę na zręcznego basistę Vanata, który często wspomaga lidera backing vocalem, a także czaruje publiczność prezencją godną młodego Geezera Butlera, nie bez wpływu na całość wyrazu jest też warstwa ściśle perkusyjna, nad którą czuwa garowy o ksywie Yahoo. Koniec końców występ zespołu śledziłem z pewnym zainteresowaniem, jakkolwiek słyszałem ich po raz pierwszy. I mam nadzieję, że nie ostatni.

Sautrus wyszedł na scenę w okolicach godziny 22:00, rozpoczynając występ od głośnego, spogłosowanego zawołania Wena Wintera, po czym zabrzmiały pierwsze dźwięki niezwykle motorycznego riffu „Reviva”l z płyty „Lazarus Dilemma”, który godnie prowadzili na gitarach Winter oraz Michał Nowak. Po nim nastąpił „Twitchy Witchy Gir”l z „M.A.P.” również wsparty podwójnym atakiem gitar. Warto tu dodać, że brzmienie kapeli było selektywne, pomimo użycia wzmacniaczy podobnych mocy i typów, a także podobnych modeli gitar. Kiedy rozpoczął się mocny, gęsto grany riff „Synopticon” z płyty „Anthony Hill”, Winter skupił się na wokalu, przetworzonego przy pomocy odpowiednich efektów. Pewne poruszenie wywołała nowość – śpiewany po polsku „Dziwny czart” obdarzony żwawym pulsem i połamanym rytmem (tu wyrazy szacunku należą się sekcji rytmicznej: basista Adrian Jegorow i perkusista Cygi Kondratowicz naprawdę trzymają wysoki poziom), po którym prosty acz konkretny groove wprowadził w „Borderlove” z „M.A.P.”, w trakcie którego porywającą solówkę zagrał wspomniany już Kondratowicz. Tu nastąpiła największa bodaj zmiana w dynamice, zespół sięgnął bowiem po „Lady In Green” z tego samego krążka – utwór wyzwala skojarzenia z balladami hardrockowych zespołów lat siedemdziesiątych, jednak karygodnym uproszczeniem byłoby sprowadzenie go li tylko do wymiaru ballady, jest w nim bowiem tajemniczość, nuta psychodelii, zmiany metrum, śpiew gardłowy… Za bogato na nieco redukujące w moim odczuciu określenie „ballady”. Na koniec zabrzmiał medley złożony w kawałków „The Blackest Hole/Black Hole” i „Seed” z płyty „Kuelmaggah Mysticism: The Prologue”, gdzie riff gitary Nowaka dodał specyficznego smaczku nawiązującego częściowo do Led Zeppelin, a częściowo do klimatów southernowych.

Wychodząc z klubu, miałem świadomość, że było mi dane doświadczyć koncertów dwóch kapel o co najmniej rzetelnym poziomie, jednak z braku pogłębionej wiedzy na temat zespołu Hydra skupię się na Sautrusie. Na pewno koncert zespołu był dopracowany pod względem dramaturgii. Poszczególne elementy występu następowały płynnie, jeden po drugim, bez dłużyzn, suchostojów czy komplikacji technicznych, umiejętnie dobrana kolejność numerów tworzyła wrażenie pewnego zamysłu konceptualnego. Nie bez znaczenia pozostaje tu swoista charyzma Wintera umiejętnie budowana niee tylko przez specyficzne formy wyrazu, ale również przez umiejętnie konstruowany image.
Muzycy Sautrusa są ze sobą zgrani i ograni, przez co świetnie brzmią jako zespół. Kiedy jednak wyjmie się któregoś z nich z kolektywnego kontekstu i pozwoli na prezentację indywidualnych umiejętności – nie zawodzą, a wręcz potrafią zainteresować (ponownie kłaniam się świetnemu perkusiście Cygiemu Kondratowiczowi). A że przypadnie im w udziale jeszcze parę koncertów w trakcie tej trasy (w tym również występ na festiwalu w Chorwacji), niech więc im się szczęści i niech prezentują się przed coraz większymi rzeszami fanów i wielbicieli!