T.Love (Gdańsk, B90 17.11.2024)

W niedzielę 17 listopada 2024 roku pojawiłem się w klubie B90 w Gdańsku, żeby wysłuchać koncertu T.Love zorganizowanego przez Impresariat 34art.pl. Od jakieś czasu zespół ponownie funkcjonuje w składzie z 1992 roku, kiedy wydał płytę „King!”, którą uważam za jedną z moich ulubionych. I przykro mi bardzo, ale już tu zaczynam od pierwszego minusa: w sytuacji remontu przystanku SKM Gdańsk Stocznia, to zacne miejsce koncertowe jest właściwie wykluczone komunikacyjnie. Owszem, można skorzystać z tramwaju jadącego Al. Zwycięstwa, ale wiąże się to z przedsięwzięciem całkiem solidnego spaceru po nie zawsze utwardzonych dróżkach w naturalnym kolorze brudu. Kierowany swoim wewnętrznym leniem, wybrałem się na koncert samochodem… pomyślało chyba pół Trójmiasta, ponieważ darmowy parking wypełniony był szczelnie, szczególnie że w sąsiednim Drizzly Grizzly trwał równolegle koncert Panzerfaust i Kanonenfieber.

To wszystko sprawiło, że na koncert dotarłem z drobnym opóźnieniem, przez co ominęło mnie otwierające koncert „Chłopaki nie płaczą” (bez żalu z mojej strony). Następny utwór, „1996” z płyty „Al Capone” było mi dane wysłuchać już w całości. Potem zabrzmiało „Wychowanie” zagrane w w wersji mocniejszej niż w oryginale (i był to chyba jedyny utwór, gdzie zespół pozwolił sobie na odstępstwo od kanonicznej aranżacji). Krótko potem pojawiły się dwa utwory z najnowszej płyty – tytułowy „Hau! Hau!” (stanowiący połączenie gitarowego grania w stylu środkowych Stonesów czy ZZ Top z wokalem przypominającym manierę Franka Kimono) i relatywnie przebojowa „Pochodnia”, a także „Gnijący świat” z płyty „I Hate Rock’n’roll” (znacznie bardziej wolę wersję tego utworu z solowej płyty Jana Benedeka – gitarzysty kapeli), po którym gitarzyści – Benedek i Jacek Perkowski – zeszli na chwilę ze sceny. Pozostali na niej wokalista Muniek Staszczyk, klawiszowiec Mariusz Nejman, oraz sekcja rytmiczna – basista Paweł Nazimek i perkusista Sidney Polak. W takim składzie wykonany został „Lucy Phere” – najbardziej chyba rozpoznawalny utwór z płyty „Old Is Gold”. Po nim zabrzmiały regałowate „Bóg”, „I Love You”, nieco ostrzejsze i żwawsze „Banalny, i „Pani z dołu”. Dynamikę koncertu trochę przytłumiła przeróbka „Dni których nie znamy” Marka Grechuty (zagrana poprawnie, ale nieco bez polotu) i nie wróciła ona na poprzedni poziom aż do końca, mimo zaserwowania samych przebojów: melodyjnej „Stokrotki”, punkowego „Autobusy i tramwaje”, browarnego „Ajrisza”, żywiołowo zagranego „Kinga”, pacyfistycznego „Nie, nie, nie”, czy amfetaminowego „Potrzebuję wczoraj” kończącego set zasadniczy. Po krótkim wywoływaniu, zespół wyszedł zagrać bisy: „Glorię” z repertuaru Them i Patti Smith Group, oraz niemal hymnową „Warszawę”. Po czym światła na sali B90 zapaliły się na dobre po niecałych 90 minutach koncertu.

Podsumowując, na pewno był to koncert dobrze zagrany. T.Love jest zespołem, w którym brzmienie definiują przede wszystkim gitary, a te komponowały się ze sobą znakomicie. Ale też czego się spodziewać po gitarzystach tej próby – Jacek Perkowski zaczynał jeszcze w 1984 roku w nieco zapomnianym zespole Azyl P., a po drodze zaliczył m.in. Kobranockę, De Mono (w jego rockowej odsłonie) czy współpracę z Kayah, zaś Jan Benedek grał przedtem w Tilcie (epoka „Czad Kommando”), a w 2006 roku wydał wspomnianą już genialną płytę solową „Oldschool Party”. Muzykami pierwszej próby są też basista Paweł Nazimek i perkusista Sidney Polak, a najmłodszy stażem Mariusz Nejman w niczym im nie ustępuje.

Niestety, na koncercie nie pojawił się zapowiadany wcześniej gość – Tomek Lipiński (m.in. Brygada Kryzys, Tilt, Fotoness), którego dopadło złamanie kości udowej, co mogło mieć wpływ na dynamikę koncertu i dobór utworów, robiący wrażenie „awaryjnego”.

I tu dochodzimy do minusów. Wspomniałem już, że był to koncert dobrze zagrany. Najsłabszym elementem wieczoru był Muniek Staszczyk. I nie chodzi mi tu o jego pozasceniczne aktywności (bo to z grubsza jego sprawa), ani o zlepianie w jednej wypowiedzi sformułowań z gwary młodzieżowej obecnej, tej sprzed 20 i 40 lat (bo i to da się zdzierżyć). Chodzi o to, że ewidentnie nie był to jego wieczór. Często mijał się z linią melodyczną, to zwalniał, to przyspieszał, to w ogóle nie trafiał z tekstem w mikrofon. Przykre, szczególnie że niektóre teksty ma bardzo dobre (świetny storytelling w „Kingu”, gorzka „Pani z dołu”). Pewnym rozwiązaniem tego jest wspomaganie się chórkami kolegów z zespołu w niektórych refrenach, co T.Love w pewnym sensie praktykuje. Ale może to po prostu gorszy wieczór, takie też się zdarzają. Pytanie też, na ile wiarygodne jest śpiewanie o „czerwono-czarnej mafii” czy „olewaniu prymasa” w obliczu głośnego i niejednokrotnie omawianego nawrócenia Zygmunta, ale to już jest kwestia jego sumienia.

Teoretycznie, koncert nie powinien był mi się podobać, a jego przedwczesny koniec pozostawił u mnie niedosyt. I coś mi się wydaję, że kiedyś jeszcze na koncert T.Love się wybiorę. Może w formie MTV Unplugged (widzę w nich mocnego kandydata do takiego koncertu)? Może też nie będzie to jakoś w najbliższym czasie. Ale stanowczo nie wykluczam.