To, co zadziało się na desdemonowej scenie w piątek, jest trudne do zwerbalizowania. Gadecki Kwintet zabrał nas w świat szaleństwa, magii, palety emocji i refleksji. Pięciu Wspaniałych to: Jan Babiński (wokal, gitara elektryczna), Marcin Bożek (gitara basowa), Konrad Ciesielski (perkusja), Tomasz Gadecki (saksofon, trójkąt, tamburyn) i Oskar Tomala (gitara elektryczna).
Pierwsze dwa kawałki były bardzo atonalne, jazzowe i mocno improwizacyjne, chociaż ewidentnie chłopaki panowali nad tą falą dźwięku. Raz była ona absolutnie szaleńcza i wydawało się, że grają wszystko, co mają pod palcami, by wrócić do „refrenów”, kilkudźwiękowych, również atonalnych, fraz opartych na skali całotonowej. Mimo tej atonalności – a może właśnie dzięki niej – kolejnego dnia brzmiały mi w głowie.
Pięć osób, więcej instrumentów, brak lidera, a więc pełnoprawność każdego członka zespołu, „chlusty” – jak by to ujął, z fascynacją, Witkacy – i zabawa dźwiękiem. Dźwiękiem, rytmem, harmonią, kolorystyką, dynamiką, artykulacją. Gratka dla odbiorców liczących na rozrywkę, ale i osób odbierających muzykę intelektualnie, posługujących się specjalistyczną terminologią.
Trzeci kawałek to już bardzo harmoniczna rzecz, wolniejsza, nieco nawet balladowa, ale wciąż improwizacyjna. Taka, którą bez wstydu można by puścić podczas miłego wieczoru przy winie.
Z kolejnej rzeczy dumni by byli bez wątpienia kompozytorzy muzyki konkretnej. Tutaj możliwości gitary elektrycznej, jako instrumentu, ale i przedmiotu (włącznie z dmuchaniem/śpiewaniem w pudło), zostały niemal wyczerpane. Niektórzy słuchacze chyba jednak – jak to w novum – nie byli na to gotowi. Natomiast Wspaniała Piątka (co ciekawe, w muzyce klasycznej mówiło się o Wielkiej Piątce) ewidentnie czerpała przyjemność z tej zabawy dźwiękami i instrumentami. Każdy miał swój czas na improwizację, na solówkę, ale główne motywy, „refreny”, „kuplety”, powracały tutti lub w mniejszym składzie. Jeśli był w tym jakiś schemat – chylę czoła za pamięć, jeśli nie – za to, że wyglądało jak zaplanowane wejścia.
Kolejna rzecz to przykład, jak na prostej kwarcie zbudować całą – i to różnorodną – siatkę muzyczną. Po dłuższej chwili okazuje się, że to preludium do „I feel love” Donny Summer, a raczej wariacja na temat. Jeden minus – nie słychać wokalu, i w żadnym numerze. A miałam wrażenie, że szkoda.
Co do samej Desdemony – bywam tu rzadko, bo jednak nie jest tanio, ale to miejsce, które na pewno warto odwiedzić. Stylizowane, dwupoziomowe wnętrze, palarnia na dole, w lokalu (!), ciekawa, inspirująca muzyka, książki (i mangi!), a – co dla mnie najważniejsze – pianino! Ponownie ogromnie dziękuję za możliwość skorzystania.
By zaś podsumować koncert: spodziewając się muzycznego spotkania prezentującego muzykę rozrywkową, czyli muzycznego hamburgera, dostałam wykwintny obiad z dwóch dań plus deser, plus deser po deserze, plus, plus, plus... Po prostu: kto nie był, niech żałuje. Absolutnie.
Brawo, Pięciu Wspaniałych, dziękuję za ten niezwykły wieczór i bardzo czekam na kolejne koncerty, a zwłaszcza płytę.