Legendarna hardrockowa grupa Uriah Heep przyjechała do Polski na cztery koncerty, aby promować swój najnowszy album „Living The Dream”. Brytyjczyków w roli supportu wspomagało nasze rodzime Turbo. Ostatni z gigów odbył się w piątek w gdańskim klubie B90.
Pod klubem pojawiłem się przed otwarciem bram i zastałem sporą grupę oczekującą na wpuszczenie do środka. Pierwsze spostrzeżenie – dużo osób w wieku, powiedzmy, sędziwym. Widać, że wychowani na starych klimatach, mieli okazję powspominać i na żywo zobaczyć jedną z kapel, która współtworzyła razem z Deep Purple, Black Sabbath czy Led Zeppelin, podwaliny pod to, co dziś nazywamy stylistyką heavy/hardrockową. Kolejka, która ustawiła się jakiś czas później, świadczy o tym, że naprawdę dużo ludzi wciąż potrzebuje starego, dobrego, klasycznego rocka. Natomiast to, co działo się na scenie, utwierdza w przekonaniu, że dinozaury czują się świetnie i nie mają jeszcze zamiaru składać broni.
Turbo pojawiło się na scenie planowo. Zaczęli od „Przebij mur”, potem „Kometa Halleya” i już zrobiło się swojsko. Nie byłem przekonany do wokalu Tomka Struszczyka, ale piątkowy występ zmienił moją opinię. Ten młody facet ma talent i dobrze interpretuje te kawałki. Może przydałoby się więcej pary w jego głosie, ale jest ok. Jest dobrym frontmanem, co w kapeli heavymetalowej jest dość istotne. Tak, przekonali mnie do siebie po tym wykonie, naprawdę dobrze to wszystko brzmiało. Takie klasyki jak „Ktoś zamienił”, „Szalony Ikar” czy kultowe „Dorosłe dzieci”, spowodowały u mnie ciary. Dobrze, że Turbo kontynuowało działalność po „erze Kupczyka”. Na żywo wychodzą świetnie, a granie starych kawałków w obecnym składzie nie sprawia problemu ani im, ani moim uszom. Muszę chyba znaleźć czas, aby zaznajomić się z płytami, na których zaśpiewał Tomek. Na koniec jeszcze zagrali „Mówili kiedyś” z pierwszej płyty i zeszli ze sceny.

Uriah Heep to brytyjski zespół założony w 1969 roku. W obecnym składzie jedynym oryginalnym członkiem od początku istnienia jest gitarzysta Mick Box. Wokalista i klawiszowiec grają od 1986, basista od 2013, a perkusista od 2007 roku.
Wyskoczyli na scenę i od samego początku czuło się, że mają z grania totalną radochę. Bez głupich min niezadowolenia, udawanej powagi, czy fochów. Po prostu rasowy, profesjonalny, klasyczny, rockowy zespół, który wychodzi na deski klubu i robi swoje. Bardzo mnie to ujęło, już od pierwszych minut występu. Klawiszowiec „dyrygował” ręką zza swojego zestawu przy prawie każdym akordzie. Wokalista Bernie Shaw miotał się po scenie, podnosił ręce do góry i zagrzewał publiczność do wspólnej zabawy. Perkusista grał tak jak lubię, czyli całym sobą, prezentując styl gry typowy dla klasycznego rocka lat 70-tych, miód na uszy, uczta dla oczu. Leworęczny basista nie odstawał tu też od reguły, wywijając instrumentem jak należy. Pełna profeska, zaangażowanie, żadnych oszustw. Młode kapele powinny patrzeć i się uczyć, bo jak się uczyć, to od najlepszych.

Promowali swój ostatni longplay, ale nie zabrakło klasyków, takich jak „Gypsy” „Look At Yourself”, czy „Return To Fantasy”. Pod koniec Mick zamienił gitarę na akustyczną i zagrali sztandarowy swój szlagier, czyli „July Morning”, przy akompaniamencie publiczności śpiewającej chóralnie „na nana na nananana”. Kiedy wszyscy myśleli, że to już koniec, zespół dołożył do pieca i w bisach na zamknięcie tego fenomenalnego wieczoru ze sceny poleciało „Easy Livin”, dynamiczny hicior, idealny kawałek koncertowy.
Serce rośnie, kiedy się widzi taką frekwencję na takich kapelach jak Uriah Heep. Klub był wypełniony prawie po brzegi. Podsumowanie jest takie – bywajcie na takich koncertach, bo tam dzieje się muzyczna magia.