Hunter, KaAtaKilla (Gdynia, Ucho 25-11-2012)

Co roku Hunter w ramach jesiennej trasy koncertowej przyjeżdża do Trójmiasta, tym razem odwiedzili nas w ramach promocji wydanego właśnie piątego albumu studyjnego „Królestwo”. To już trzeci raz kiedy widziałem ich na żywo, ale po raz pierwszy miałem okazję posiedzieć z muzykami na backstage’u i przeprowadzić wywiad. Rezultat tej rozmowy ukaże się już za kila dni. A sam koncert? Był magiczny i absolutnie fenomenalny… i na tym mógłbym skończyć, ale i tak napiszę więcej.

Koncert zaczął się punktualnie o 19 od mocnego uderzenia. Support jakim był łódzki zespół KaAtaKilla został wybrany rewelacyjnie, zarówno pod względem brzmieniowym, jak i muzycznym. Co ciekawe, już na ich występie było tłoczno, takiej ilości ludzi nie widziałem w Uchu od dawna, a na Hunterze było ich jeszcze więcej. Nie dziwi mnie jednak fakt, że KaAtaKilla wypadła tak dobrze w zestawieniu z gwiazdą, wszak jest to zespół byłego basisty Huntera, Tomasza „Goliasha” Goljaszewskiego, który wzoruje się poniekąd na swoim dawnym zespole. Również z racji polskich słów w tekstach i fantastycznego brzmienia, jednocześnie pełnego i surowego, wgniatającego, ale nie przytłaczającego. Bardzo pozytywne odczucia wywołał u mnie wyraźny, zadziorny głos wokalisty, który miejscami brzmiał jak połączenie Draka z Huntera i Piotra Roguckiego z Comy, a w innych fragmentach nie przypominał mi specjalnie nikogo. Ma on bowiem własną, charakterystyczną barwę, którą sam zespół określa jako zmanierowaną, chociaż ja żadnej konkretnej maniery się nie doszukałem. Prawie godzinny koncert tego zespołu składał się głównie z kompozycji własnych, w tym z wyśmienitego, również pod względem tematyki, kontrowersyjnego utworu „Imperium”, który według słów wokalisty opowiada o Saddamie Husajnie. Ja jestem jednak skłonny stwierdzić, że tekst mógłby odnosić się do dowolnego zbrodniarza dwudziestego wieku. Zagrali też kilka utworów cudzych, w tym jak sądzę cover jednego z utworów grupy Tool oraz na sam koniec „kawałek pierwszego metalowca w Polsce”, jak określił Tadeusza Nalepę wokalista, zatytułowany „Oni zaraz przyjdą tu”. Znajomy stwierdził, że całości towarzyszyło uczucie silnego deja vu, ale według mnie jak najbardziej pozytywnego, a przede wszystkim świeżego i bezkompromisowego.

Po kilkunastu minutach przerwy i przygotowań na scenie pojawił się upragniony i wyczekiwany przez wszystkich zebranych w klubie – Hunter. Obok pięciu, może nawet sześciu najnowszych kawałków z płyty „Królestwo” (zabrzmiały fantastyczne „Dwie siekiery”, energetyczna „Rzeźnia Nr 6”, niezwykły „Samael”, bardzo trafny i prawdziwy „Trumian Show” oraz zaskakująca ballada „O wolności”), zagrali też piosenki doskonale wszystkim znane, również te z poprzedniego, wydanego w 2009 roku bardzo dobrego albumu „Hellwood”. Nie zabrakło zatem „Labiryntu Fauna”, „Strasznika”, „Armii Boga”, „Dura lex, sed lex”, „Śmierci Śmiech”, a nawet mojego ukochanego utworu „Arges”, który poprzedziła ballada „Kiedy umieram” z drugiej płyty „Medeis”. Z tego krążka zagrali również takie kawałki jak „So” i „Greed”. Nie mogło zabraknąć też utworów z „T.E.L.I”, z której obowiązkowo pojawił się numer tytułowy odśpiewany razem z publicznością. Usłyszeliśmy też „Osiem”, „Krzyk Kamieni”, „Wyznawcy” czy „Płytki dołek”.

Na koncercie nie zabrakło zasłony dymnej, a tym razem nawet pojawiły się efekty pirotechniczne, które eksplodowały zaraz po utworze „Śmierci Śmiech”. Gdy pojawili się na bis, zagrali wspomnianą już balladę z nowej płyty, czyli „O wolności”, podczas której Drak zaczął porywać na scenę księżniczki. Nagle z jednej zrobiły się trzy, a następnie sześć. Jelonek zaś nie byłby sobą gdyby nie stroił złośliwych min i nie wywijał skrzypcami. Należy też wspomnieć o kolejnym ważnym elemencie koncertu Huntera, a mianowicie o pojawieniu się Draka w husarskiej zbroi (ale bez skrzydeł) i z wielkim mieczem. Wówczas zagrali intrygujący kawałek z nowej płyty „Samael”.

Intensywny niemal półtoragodzinny set na pewno zadowolił wszystkich fanów, również tych szalejących pod sceną. Pogo nie dość, że ogarniało spory kawałek podłogi, to jeszcze pod swoim naporem młyn kilka razy się przewrócił. Każdy koncert Huntera jest wydarzeniem wspaniałym i na długo zapadającym w pamięć, jednak dla mnie ten koncert był chyba tym najważniejszym i najmocniejszym, najbardziej magicznym. Również dlatego, że po koncercie miałem okazję porozmawiać z muzykami i napić się z nimi piwa na backstage’u klubu. Udowodnili mi też, że wciąż mogą fascynować, a byłem przekonany, że licealna faza na Huntera dawno i sromotnie odeszła w ciemności. Wróciła, i to ze zdwojoną siłą. Jestem także w dwustu procentach pewien, że podobnie jak w tą ostatnią niedzielę tegorocznej jesieni, ponownie wystawią najcięższe działa i załadują je najmocniejszymi kulami. Następna okazja by Huntera zobaczyć na żywo w Trójmieście będzie miała miejsce prawdopodobnie wiosną przyszłego roku, kiedy to promować będą drugą częścią płyty „Królestwo”.