Sabaton, Primal Fear, Skull Fist (Gdańsk, CSG 01-09-2011)

Srebrny Ford Shelby GT500 najnowszej generacji mknie ulicą, z piskiem opon przejeżdża przez niestrzeżony przejazd kolejowy i z rykiem silnika wjeżdża na lotnisko, na który opada myśliwiec F-16. Wymija samolot i gwałtownie hamuje przed nim puszczając z nadal rozpędzonych, rozgrzanych do czerwoności tylnych opon dym… To wbrew pozorom nie fragment pościgu z najnowszego odcinka przygód Jamesa Bonda, a kartka z kalendarza Top Gear na wrzesień. Na samej górze obok nazwy brytyjskiego programu motoryzacyjnego widnieje komentarz: „Jest subtelny jak atak całej dywizji pancernej na mały kraj. Skuteczny atak, trzeba dodać”. Tak można by w skrócie opisać koncert szwedzkiej grupy Sabaton, który odbył się pierwszego września w Gdańskim CSG.

Na miejsce dotarłem przed godziną 19, jednak wężyk, który posuwał się bardzo powoli do bram hali uniemożliwił mi wysłuchanie pierwszego supportu – kanadyjskiej formacji Skull Fist. Panowie zaczęli punktualnie (rzecz niespodziewana), po czym skończyli po około dwudziestu/trzydziestu minutach grania. Przez ściany hali dobiegał dźwięk rzężenia gitar i wokalnych pisków w stylu thrash metalu w klasycznym wydaniu z lat 80. Taką bowiem muzykę panowie grają, jednakże jak się zaprezentowali i czy ich granie ma ręce i nogi, nie wiem. Z debiutanckim materiałem zespołu, wydaną w tym roku płytą „Head öf the Pack” również się nie zapoznałem, ale prawdopodobnie straty nadrobię. Wydaje mi się jednak, że nie jest to nic wielkiego, ot kolejna kapela, która gra w stylu starej Metalliki i pozostałych z Wielkiej Czwórki.

Nieco po godzinie 20 na scenie pojawił się drugi support – Primal Fear. Ten należący do drugiej fali niemieckiego power metalu zespół nie należy do moich ulubionych. Twórczość grupy znam słabo i nie popadłem w zachwyt przesłuchując płyty studyjne przed koncertem. Nie mam jednak obowiązku znać wszystkich zespołów grających klasyczny niemiecki power metal, a już zwłaszcza ich ubóstwiać. Grupa dowodzona przez wokalistę Ralfa Scheepersa (ex-Gamma Ray) i basistę Matta Sinnera zaprezentowała się jednak bardzo interesująco. Po instrumentalnym wstępie uderzyli utworem „Sign of Fear”. Gdy ten wybrzmiał, zagrali kawałek „Chainbreaker”, przy którym poszła pierwsza fala poga. Później Primal Fear zagrał dwa starsze utwory – „Batalions of hate” oraz „Nuclear Fire”. Po nich przyszła pora na „Running in the dust” oraz „Angel in Black”. Po odśpiewanym wspólnie z publicznością utworze „Six Times Dead”, zagrali kawałek „Final Embrace”, po czym na bis uderzyli z (obowiązkowym w repertuarze niemal każdego tego typu zespołu) typowym metalowym hymnem „Metal is Forever”. Cóż można powiedzieć o tym jak zagrał Primal Fear? Na pewno był to bardzo dobry, energetyczny koncert. Zagrali bardzo ostro i przyjemnie. Podobnie jak mój kumpel, z którym poszedłem na ów koncert, jestem jednak zdania, że Scheepers średnio pasuje do stylu w jakim gra zespół. Głos ma świetny, tego się zaprzeczyć nie da i był w znakomitej formie, ale czemu niemal wszędzie wstawia wysokie, piejące rejestry? Nie mam pojęcia. Kiedy tego nie robił, wychodził znacznie ciekawiej. Z całą pewnością można też powiedzieć, że jako przystawka przed daniem głównym, Primal Fear odwalił kawał dobrej roboty i kapitalnie rozgrzał narastający z każdą minutą tłum.

Kilka minut po 21 z głośników rozbrzmiały charakterystyczne orkiestracje i na scenę wśród okrzyków radości i wiwatu publiczności wkroczył Sabaton, który od razu wytoczył ciężkie działa w postaci „Ghost Division”. Zaraz potem panowie zagrali „In the Name Of God” i „Aces In Exile”.Następnie zaprezentowali „Screaming Eagles”, „Final Solution” oraz dedykowany polskiemu fanklubowi zespołu Polish Panzer Batallion – „Swedish Pagans” odśpiewany razem z publicznością. Również żywiołowo ludzie zareagowali na kultowy już kawałek „40:1”. Po nim zabrzmiał jeden z moich ulubionych utworów Szwedów „Cliffs Of Gallipoli”, a następnie „Into The Fire” z dodanym cytatem z kawałka „Attero Dominatus”. Kolejnym utworem był rzadko grany „Purple Heart”, a zaraz po nim „Coat Of Arms”. Na chwilę zmienili klimat prezentując „Metal Rippera”, by następnie zagrać „Uprising” i na koniec znów wrócić do „metalowej opowieści” w utworze „Metal Machine”.

Intensywny i dość nieoczekiwany set Sabatonu zakończył się przed godziną 23. Na próżno wołano o bis, panowie nie wyszli ponownie zarzekając się, że spieszą się na samolot. Cóż jeszcze? Joakim żartował i cieszył się z naszej niespożytej polskiej energii, próbował zrozumieć skandowane przez tłum polskie słowa („Jeszcze jedno piwo”), a na koniec nawet rzucił się ze sceny w tłum. Fantastycznie pomyślane były efekty specjalne, raz po raz bowiem na scenie pryskały w górę snopy iskier lub wybuchały ogniste eksplozje, których żar był wyczuwalny nawet kilka metrów od sceny. Przyznać trzeba, że byli w świetnej formie, choć jak uważa mój kumpel – Joakim momentami śpiewał słabiej niż poprzednim razem w gdyńskim Uchu. A że set krótki? Cóż, zawsze można puścić sobie niedawno wydaną koncertówkę „World War Live – Battle of the Baltic Sea”.

Wieczór niewątpliwie należał do udanych. Właściwie to mało powiedziane, był to jeden z najwspanialszych wieczorów mojego życia, który dopełnił się wspólnym zdjęciem z Danielem Myhrem (klawiszowcem zespołu – reszta nie chciała wyjść) i „jeszcze jednym piwem” wypitym po koncercie w pubie. Następna okazja, żeby zobaczyć Szwedów w akcji podbijających swoją muzyką Trójmiasto? Prawdopodobnie za rok i wiem jedno – muszę tam być!