Sporo się działo wokół grupy Behemoth między wydaniem „The Satanist” i „Evangelion” z 2009 roku. Nie będziemy jednak zajmować się kronikarstwem, bo od jakiegoś czasu losy Nergala i jego kolegów z uwagą śledzą nawet gospodynie domowe. Pomimo niesłabnącej popularności i wprowadzenia ekstremalnego metalu na salony, zespół w dalszym ciągu dolewa oliwy do ognia, a medialny szum nie złagodził postawy „Pomorskiej Bestii”.
Odnoszę jednak wrażenie, że cała ta otoczka działa w głównej mierze na ludzi nie będących w temacie albo zaczynających dopiero przygodę z metalem. Troszkę starsi fani mają ideologię głęboko w jelitach i z przymrużeniem oka traktują to, co Nergal przekazuje w tekstach czy wypowiedziach. Szatany, pentagramy, odwrócone krzyże i bluźniercze hasła są wałkowane od dobrych 30 lat i ta konwencja od dawna oprócz dziecinady niczego ciekawego nie oferuje. Dla fanów liczy się za przede wszystkim konkretna porcja metalowego grania. I tego na nowym krążku Behemoth nie brakuje, chociaż „konserwy” jak zwykle będą kręcić nosami i wymądrzać się hipstersko na branżowych forach.
Nowa płyta Behemoth jest mniej ekstremalna od poprzedniczki, więcej tu przestrzeni, klimatu i co ciekawe, rockowych rozwiązań w riffach i solówkach. Początek albumu w postaci „Blow Your Trumpets Gabriel” stanowi dobre wprowadzenie do reszty materiału. Utwór mnie nie porwał, jest poprawny, ale na „The Satanist” są zdecydowanie lepsze momenty. Moim skromnym zdaniem do promocji mogli wybrać lepiej „Ora Pro Nobis Lucifer”, który jest bardzo nośny i pędzi do przodu z energią znaną z „Chant For Eschaton 2000”. Równie dobrze mogę się pokusić o stwierdzenie, że to najbardziej piosenkowy utwór w historii Behemoth. Noga sama tupie i człowiek dostaje kopa do działania na pełnych obrotach.
Czym dalej, tym lepiej. Druga połowa albumu jest jeszcze ciekawsza i aż kipi od świetnych pomysłów. W tytułowym numerze dostajemy prosty, podchodzący pod nowy Satyricon rytm, hard rockowy riff i melodyjny refren. Wraz z nadejściem solówki klimat się jednak zmienia – nadchodzi solidna dawka blastów i instrumentów dętych. „Ben Sahar” z kolei przywołuje na myśl klasyków black metalu z Bathory na czele.
Największym zaskoczeniem jest dla mnie utwór „In Absence Ov Light”. Początek to typowy Behemoth z blastami na czele. Jednak środkowa część to… spokojna, akustyczna gitara, saksofon i Nergal recytujący fragment „Ślubu” Gombrowicza.
Zwieńczeniem „The Satanist” jest epicki, siedmiominutowy „O Father O Satan O Sun!”, zainspirowany „Kashmirem” Led Zeppelin. To niezwykle podniosły i klimatyczny utwór, w którym wokalnie Nergal przeszedł samego siebie. Mamy tu śpiew w stylu Gojiry, typowe growlowanie i natchnione deklamowanie końcowych strof.
Główną siłą „The Satanist” jest jej świeże spojrzenie na muzykę Behemoth. Mogli zjeść własny ogon i próbować grać jeszcze szybciej, jeszcze nowocześniej, jeszcze więcej kombinować. Te kilka lat przerwy wydawniczej dobrze im zrobiło, bo niczego lepszego od „Evangelion” pewnie by w tej konwencji nie spłodzili. Tym razem postawili na prostotę, wręcz wrócili do swoich prymitywnych korzeni, jednocześnie wysysając esencję z tego, co najlepsze w ich stylu wyewoluowało na poprzednich dziewięciu krążkach.
skład:
Adam „Nergal” Darski – wokal, gitara
Tomasz „Orion” Wróblewski – gitara basowa
Zbigniew „Inferno” Promiński – perkusja
Patryk „Seth” Sztyber – gitara
1. Blow Your Trumpets Gabriel
2. Furor Divinus
3. Messe Noire
4. Ora Pro Nobis Lucifer
5. Amen
6. The Satanist
7. Ben Sahar
8. In the Absence ov Light
9. O Father O Satan O Sun!