Kiedy cztery lata temu Where is Jerry wydali swój debiutancki album „Bang! Bang!”, to trochę kręciłem nosem na to czy tamto, ale widziałem też w tej muzyce bardzo udane momenty. Na kolejnej płycie chłopaków zatytułowanej „Love U Anyway” wszystkie te mankamenty zniknęły, zostało samo gęste tworząc zdecydowanie lepszą i dojrzalszą całość. Grupa się bardzo fajnie rozwija, to już nie tylko dominacja mniej lub bardziej zamierzonej garażowej niedbałości, ale coraz bardziej świadome granie – dalej na luzie i bez spiny jednak zwyczajnie z lepszym zrozumieniem instrumentów i tego co się chce za ich pomocą przekazać. Jestem pod wrażeniem tej przemiany jaka się dokonała w zespole Where is Jerry. Na pewno spora w tym zasługa zgrania, bo podstawowy skład dalej tworzą te same trzy osoby. Panowie zdążyli się już dobrze poznać muzyczne i to wyraźnie procentuje. Nawet jeśli mogłoby się wydawać, że połącznie alternatywnej brytyjskości z duchem Seattle wałkowane po raz kolejny nie przyniesie niczego ciekawego, to „Love U Anyway” udowadnia, że nadal występuje w tej materii szerokie pole manewru, szczególnie jeśli doda się do tego bardziej słoneczne wpływy – stonerowe, southern rockowe i kalifornijskie. Teraz kiedy zniknęła uwypuklona niedbałość, czuję w tej muzyce ducha Homosapiens. Nie wiem czy Guzik ich trochę nie natchnął z góry, ale podczas słuchania ciągle mi taka myśl kołatała w głowie. Myślę, że to ciekawa perspektywa na przyszłość Where is Jerry, ale w jakimkolwiek duchu dalej by nie tworzyli, już jestem ciekaw jakiej dokonają na następnym albumie ewolucji. A tymczasem odpalam „Love U Anyway”, bo zwyczajnie fajnie się tej płyty słucha.
skład:
Przemysław Loose – wokal, gitara
Mateusz „Vreen” Kunicki – gitara basowa
Tomasz Bedynek – perkusja
1. The ninth inning
2. Cowboy
3. California
4. Calling all the stations
5. Trouble maker
6. Ambulance
7. Wash your hands
8. Nobody
9. It’s alright
10. Jacob
11. Pull the trigger