Annihilator, Mason (Gdańsk, B90 15-11-2016)

Annihilator to kanadyjski zespół thrashmetalowy pod kierownictwem charyzmatycznego Jeffa Watersa, założony w 1984 roku. Przez 32 lata działalności wydali 15 albumów studyjnych. Ostatnie dzieło „Suicide Society” ujrzało światło dzienne w zeszłym roku. To był ich pierwszy koncert w trójmieście, a w ten deszczowy wtorek w gdańskim B90 supportował im australijski Mason.

Wydawało się, że paskudna aura zniechęci zwolenników thrashowego łojenia do przyjścia na wydarzenie, ale okazało się, że dla prawdziwych fanów pogoda to żadna przeszkoda. Frekwencyjnie było zadowalająco, biorąc pod uwagę fakt, iż Annihilator nigdy nie był super popularnym bandem w Polsce.

Mason
Mason

O 19.15 na scenie pojawił się jedyny support tego wieczoru – Mason. To młody zespół mający na swoim koncie dwie epki i jedną płytę długogrającą. Ten australijski kwartet zapodał takiego kopniaka w dupsko zebranych, że do teraz się zastanawiam, czy aby nie wypadli w mojej ocenie lepiej niż gwiazda. Szybkie tempa, ostre riffy, thrashowy wrzask Jimmy`ego Bensona, no i te krótkie jeansowe spodenki hehe. Zdecydowanie na uznanie zasłużył tutaj gitarzysta solowy, którego solówki były nietuzinkowe i zagrane z pomysłem i finezją. Odzew publiki był bardzo pozytywny, od razu było widać, że kapela przypadła thrashmaniakom do gustu. Jako rozgrzewacz byli idealnym wyborem i pokazali, że wystarczy jeden support, aby porządnie przygotować tłum przed headlinerem, tylko musi być to dobry, energiczny support, który wie, po co jest na scenie.

Po przerwie ze sceny dało się słyszeć muzykę z ostatniej płyty Annihilator jako intro i po kilku minutach pojawił się Waters z pozostałymi muzykami. Lider z charakterystycznym krótkim „irokezem” na głowie, zachowywał się przez cały występ na scenie jak nastolatek. Zaczęli od tytułowego kawałka z ostatniej płyty, a jako drugi strzał poleciał klasyk „King Of The Kill”. Już w tym momencie pod sceną rozkręcił się młyn. Wykonywali utwory z różnych albumów, od najstarszej kultowej „Alice In Hell” po wspomnianą najnowszą produkcję. Jeff żartował często ze sceny, m. in. dowcipkując o wymowie nazwy swojego zespołu. Zabrzmiał tytułowy z „Set The World On Fire”, potem perkusyjne solo w wykonaniu Fabia Alessandrini. Następnie oczekiwany chyba przez wszystkich „Alice In Hell”, jeszcze „Phantasmagoria” i na koniec utwór, który Waters napisał po obejrzeniu filmu ze Steve’m McQueenem – „Human Insecticide”.

Podczas gigu Jeff docenił pracę całej ekipy technicznej klubu. Faktycznie koncert ten moim zdaniem należał do jednego z najlepiej nagłośnionych w tym miejscu. Wszystko było idealnie słychać, brzmienie gitar jak żyleta, a perkusja zgniatała twarz. Sam zespół czuł się na deskach bardzo dobrze, na luzie. Lider Annihilator był wiecznie uśmiechnięty i zagadywał publikę. To był profesjonalny występ pod każdym względem, zarówno od strony samego performancu, jak i od strony technicznej. Jeff Waters daje po sobie poznać, że ma niesamowity dystans do tego, co robi i to przekłada się na to, co dzieję się na scenie podczas koncertu.

Annihilator
Annihilator