Kiedy w 2010 roku z powodu choroby wokalisty Macieja Taffa jego zespoły Rootwater i Black River zawiesiły działalność, mogło się wydawać, że to tylko przejściowy okres i za chwilę wszystko wróci do normy. Obie grupy były na fali wznoszącej, ich nowe płyty dobrze się przyjęły, ale ostatecznie okazało się, że to był koniec. Kiedy wszystko przycichło, mało kto liczył na to, że Taff wróci do muzyki, aż w zeszłym roku gruchnęła wieść, że rock and rollowa supergrupa Black River (w składzie sekcja rytmiczna metalowej ekstraklasy, czyli Orion z Behemoth i Daray z Dimmu Borgir) po blisko dziesięciu latach przerwy tworzy nowy materiał w oryginalnym składzie! Wydana na początku 2019 r. płyta „Humanoid” rozwiewa wszelkie wątpliwości – wróciła stara dobra „czarna hańcza”, a Maciej Taff daje sobie radę równie dobrze co blisko dekadę temu.
Koncert w klubie B90 w Gdańsku był trzecim z kolei z zaplanowanych czterech pierwszych występów Black River po przerwie. Krótka trasa, ostatnio tego typu podejście do grania live jest coraz bardziej powszechne i rzadko która kapela objeżdża kilkanaście miejscowości. Podczas tego mini objazdu po Polsce naszym głównym bohaterom towarzyszą dwa warszawskie zespoły – Fiasko i Carnal. Była to moja pierwsza styczność z pierwszą z tych kapel. Fiasko to nowy projekt ludzi tworzących wcześniej So I Scream. Pod koniec 2017 roku wydali swój pierwszy album „Głupcy umierają” i ten też materiał promują na koncertach. Ich muzyka to ciężki rock z wplecioną gdzieniegdzie elektroniką oraz grungowe elementy w stylu Alice in Chains. Blisko im też chwilami do rodzimego Illusion. Może i nic odkrywczego, ale wyróżniają ich niewesołe polskie teksty. Tworzy to razem spójny, depresyjny klimat, momentami odnosiłem wrażenie, że unosi się tutaj nawet duch Republiki. Ich koncert to dowód na to, że warto przychodzić na supporty, bo można przegapić coś interesującego, na co normalnie bym nie trafił w nawale szeroko dostępnej w internecie muzyki.
Z kolei Carnal kojarzę całkiem dobrze, ostatni raz widziałem ich na koncercie w B90 przed Moonspell kiedy dalej promowali swój ostatni do tej pory wydany album „Re-Creation” z 2009 roku. Obecnie panowie są w trakcie nagrań nowego materiału, którego przedsmak można było poznać w wersji koncertowej. Szczególnie ciekawie wypadł jeden z premierowych numerów zaśpiewany po polsku. Zespół lubuje się w mrocznym metalu spod znaku Paradise Lost, ale wychodzi teraz poza te ramy w stronę bardziej klasycznego hard rocka. A przynajmniej takie odniosłem wrażenie, z chęcią to skonfrontuję jak już wydadzą płytę. Dobrze, że nie stoją w miejscu i próbują dodać od siebie coś nowego, ale jeszcze ciężko coś więcej wywnioskować.
Wreszcie przyszedł czas na Black River. Na początek tradycyjnie „What a Wonderful World” Louisa Armstronga puszczone z taśmy i ruszyli… Już od pierwszego numeru w postaci „Too Far Away” było wiadomo, że pomimo długiej przerwy panowie dają radę. Maciej Taff od samego początku zachowywał się niczym zwierzę, które uciekło z klatki, dość spora scena B90 momentami była dla niego za mała. Oj stęsknił się chłopak za koncertowym żywiołem. Takie ADHD ciężko przebić więc reszta chłopaków z zespołu nawet nie próbowała mu dorównać w scenicznych wygibasach. Za to uśmiechy im nie schodziły z twarzy, z każdym numerem rozkręcali się coraz bardziej, zupełnie jak ludzie pod sceną. Publiczność początkowo była trochę nieśmiała, ale wreszcie jakby uwierzyła, że ten powrót się dzieje naprawdę i gdzieś tak od szybkiego numeru „Punky Blonde” ruszyła do zabawy. Może kwestią był też wiek – większość wyglądała na takich, którzy kojarzą ich sprzed lat, nowego narybku jeszcze nie było zbyt wiele, minęło zbyt mało czasu. Pomimo tego, że panowie z Black River promują nowy album, ich setlista była bardzo przekrojowa, tak jakby chcieli się przywitać z dawno nie widzianymi znajomymi. Już jako drugi po „Too Far Away” poleciał ich największy hit czyli „Freeman” z debiutu i znowu wrócili do drugiego albumu „Black’n’Roll” i numeru „Barfbag”. Dopiero po tej rozgrzewce ze starociami zagrali tytułowy numer z „Humanoid”. Jeszcze za dobrze nie znam ich nowego materiału, ale po tym koncercie na mojego faworyta wychodzi „Revolution”. Występ spełnił swoje zadanie i coraz bardziej przekonuję się do tej płyty, która po pierwszych przesłuchaniach została przyjęta przeze mnie dość chłodno. Najważniejsze jest jednak to, że Black River to nie jest poboczny projekt na pół gwizdka panów ze znanych metalowych zespołów, tylko można śmiało mówić o nich jako pełnoprawnym zespole. Każdy jest tutaj ważny, ale główne skrzypce gra pełen młodzieńczej energii Maciej Taff. To rasowy frontman, oby zdrowie mu służyło i chęć do muzykowania nie zanikła. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc może przyjdzie jeszcze czas na reaktywację Rootwater? Jeśli nawet to nie nadejdzie, pozostaje Black River, które jest w wyśmienitej formie i oby te cztery pierwsze koncerty były tylko prologiem do udanej reaktywacji.