Trzy lata po ostatniej edycji Knock Out Tour, Decapitated i Frontside kolejny raz połączyli siły i ruszyli we wspólną trasę po Polsce. Tegoroczna odsłona była jednak wyjątkowa i przez wielu wyczekiwana. Po, delikatnie mówiąc, nieporozumieniach natury prawno-obyczajowej podczas trasy w USA, to pierwsza polska trasa promująca wydany w zeszłym roku album Decapitated „Anticult”.
Ale po kolei… Na pierwszy ogień poszli panowie z Drown My Day. To krakowski zespół łączący metalcore z death metalem, czyli grający deathcore. Dosłownie kilka dni temu wypuścili na świat swój drugi duży album zatytułowany „The Ghost Tales”. Nie mieli łatwego zadania, bo ludzie dopiero się schodzili podczas ich koncertu, ale niezrażeni próbowali do siebie przekonać tych, którzy podeszli bliżej sceny. Mnie jakoś specjalnie nie zachwycili, ale umiejętności im ciężko odebrać. Od strony technicznej było naprawdę dobrze, panowie wiedzą, o co im w muzyce chodzi, tylko zabrakło mi w tym wszystkim czegoś więcej, co by ich wyróżniało z tłumu.
Następni do „golenia” byli kolejni reprezentanci grodu smoku i smogu, czyli Virgin Snatch. Ekipa Zielonego to doświadczone w bojach chłopaki i aż dziwne, że pomimo wielu lat działalności i całkiem sporej rozpoznawalności nie było zbytniego zamieszania pod sceną podczas ich setu. Wokalista dwoił się i troił, próby interakcji z publicznością były ponad przeciętne i nic. Nawet takie klasyki jak „Purge My Stain” czy „In The Name of Blood” nie pomogły. Nie wiem o co chodzi, dziwna sprawa. Tak jak poprzednicy, również Virgin Snatch jest świeżo po wydaniu płyty. Wydany cztery lata po „We Serve No One” album „Vote is a bullet” jest o tyle ciekawy, że zawiera pierwszy numer w historii zespołu zaśpiewany po polsku. „G.A.W.R.O.N.Y.” to komentarz dotyczący obecnej sytuacji w kraju. Zespół tego typu tematy poruszał już wcześniej, ale jednak po polsku takie treści trafiają o wiele mocniej. Nie mogło oczywiście zabraknąć go w setliście, panowie zostawili go na koniec swojego koncertu. Od kilku płyt nie słuchałem Virgin Snatch, ale zagrali na tyle dobrze, że muszę wrzucić na playlistę ich nowe dzieło. Tym bardziej, że tytułowy numer wyszedł im wybornie i od razu zwrócił moją uwagę.
W przypadku Frontside publika w końcu przypomniała sobie o co chodzi w koncertach metalowych. Tu już od początku były harce pod sceną. Zespół w tym roku jest wyjątkowo aktywny – najpierw wydał reedycję pierwszych sześciu albumów, a we wrześniu ukazał się nowy album „Zmartwychwstanie”. Po kilku latach romansowania z lżejszymi formami panowie powrócili do srogich wygrzewów i wyszło im to na dobre. Jakoś specjalnie nie odczułem braku „Legendy” czy „Lubię pić”, tym bardziej, że nie zabrakło w setliście takich numerów do pośpiewania jak „Naszym przeznaczeniem jest płonąć” czy „Wspomnienia jak relikwie”. Nowe numery takie jak „Krew ogień śmierć” w niczym nie ustępowały starszym rzeczom. Wśród zagranych numerów przez metalcorowców z Sosnowca znalazły się m.in. „Granica rozsądku”, „Nie ma we mnie Boga” czy obowiązkowy klasyk w postaci „Bóg Stworzył Szatana”, w którym wokalnie udzielił się Groov z Drown My Day. Ich koncert minął błyskawicznie, ale grupa od trzynastu lat gra w niezmienionym składzie i muszę przyznać, że aż miło patrzeć jak sobie radzą na scenie i bawią się swoją muzyką.
Stare polskie przysłowie mówi, że co cię nie zabije, to wzmocni. Idealnie odnosi się to do Decapitated. To chyba najbardziej pechowy zespół metalowy na świecie – śmierć perkusisty i paraliż wokalisty, lądowanie bez podwozia z kapitanem Wroną na Okęciu, rok temu zarzuty o gwałt i areszt w USA. Pomimo tych przeciwności losu ekipa Vogga prze do przodu i jest nie do zatrzymania. Grają na światowym poziomie, są klasą sami w sobie, formy nikt im nie może odmówić. Wydany rok temu album „Anticult” to jak dla mnie najlepsza i najbardziej odważna płyta w karierze Decapitated. Numery nie są już tak gęste od nawału dźwięków, panowie pozwalają sobie na zwolnienia i wybrzmienie. Nie jest to co prawda taka ewolucja i melodyjność jaką mamy w przypadku Gojiry, bo szybkich temp nie brakuje, ale w taki sposób jeszcze Decapy nie grały. Starym fanom może to się to nie do końca podobać, ale mi to nowe oblicze bardzo odpowiada. Nie stoją w miejscu, ewoluują i starają się rozwijać swoją muzykę. Z nowości absolutnym killerem koncertowym Decapitated jest numer „Kill the Cult”, który pędzi do przodu i nie potrafi wyjść z głowy. Panowie odegrali praktycznie większość płyty, ale cofnęli się też oczywiście do poprzednich rzeczy i zagrali takie kawałki jak „Nest”, „The Blasphemous Psalm to the Dummy God Creation” czy tytułowy z „Blood Mantra”, „Day 69” i „Post(?) Organic” z „Organic Hallucinosis”, a nawet „Spheres of Madness” i „Mother of War” z drugiej płyty „Nihility”. Tyle i aż tyle. Na całe szczęście można było te stare i nowe numery usłyszeć na żywo. Oby to był już koniec kłopotów Decapitated, bo jak mało kto zasługują na to żeby w końcu los był im bardziej przychylny.