DragonForce, Chain Reaction (Gdynia, Ucho 30-11-2012)

Brytyjczycy z DragonForce przyjechali do Polski po raz drugi, ale po raz pierwszy zagrali w Trójmieście. Po raz pierwszy też wystąpili w Polsce ze swoim nowym wokalistą, niezwykle utalentowanym, młodym Marciem Hudsonem.

Ponownie zaczęło się punktualnie, równo o 19 (brawo!) i od razu z dopracowanym, pełnym brzmieniem. Supportem była warszawska grupa Chain Reaction, a nie jak zapowiadano wcześniej amerykański Huntress i niemiecki Kissin’ Dynamite, których nie wiadomo kiedy odwołano i nagle okazało się, że w ogóle nie mieli zagrać w tej części trasy DragonForce. Dziwna sprawa, bardzo niemiła w stosunku do wcześniejszych ogłoszeń. Chain Reaction pamiętam jeszcze z początków – ich występ u Wojewódzkiego i pierwszą ważną płytkę jaką było „Id” z 2006 roku, a na niej świetny utwór „Manipulacja”, który zresztą zagrali na koniec swojego występu. Piękna sprawa, bo znów czułem się jakbym był w liceum, a wtedy był to jeden z tych songów, który z kumplami słuchaliśmy niemal na okrągło, na przemian z Hunterem i z Comą. Później jakoś przestałem śledzić co się dzieje z tym zespołem, a możliwość zobaczenia go na żywo, niewątpliwie była równie atrakcyjna, jak możliwość zobaczenia pierwotnego składu trasy. Chain Reaction publiczności nie porwał od samego początku, jednak charyzmatyczny wokalista, którym okazał się być Barton znany też z Lostbone, które kilka miesięcy temu gościło w Uchu w ramach Metalowej Trasy Roku, szybko zaprowadził porządek i po kilkunastu minutach do samego końca pod sceną coś się ruszało, a wspomnianą „Manipulację” nawet zaśpiewał razem z publicznością. Sam zespół zaprezentował nowoczesny metal, raz po raz przetykany skojarzeniami z death metalem czy metalcorem, bo to Chain Reaction wszak gra, choć pamiętam, że zaczynał od thrash metalu. I ta mieszanka sprawdziła się znakomicie jako rozgrzewacz, choć stylistycznie średnio pasował do DragonForce. Nie powiem, że fatalnie, bo tak nie było, ale zespół można było dobrać inny, niektórzy wymieniali poznański Pathfinder. I w pełni się z tym zgadzam, wtedy byłby zaiste niesamowity koncert. Nie mniej jednak wypadli mocno i gdy w klubie zbierało się coraz więcej ludzi, fantastycznie wprowadzili w atmosferę, tego co miało nastąpić po nich.

Równo o w pół do dziewiątej na scenie Ucha pojawili się muzycy DragonForce i rozpoczęli od „Holding On” otwierającego „The Power Within” wydanego w kwietniu tego roku. Po nim zabrzmiał „Heroes Of Our Time” z płyty „Ultra Beatdown” (2008), ostatniej na której śpiewał ZP Threat, a którego z wyśmienitym skutkiem zastąpił Marc Hudson. Następnie wrócili do najnowszego albumu, z którego zagrali będący drugim singlem utwór „Seasons”, a po nim „Fury of the Storm” z drugiej płyty „Sonic Firestorm”. Ponownie wrócili do nowego krążka i zagrali „Die by the Sword”, po którym zabrzmiał kawałek „Operation Ground And Pound” z „Inhuman Rampage”, a następnie „Fileds Of Despair” ponownie z „Sonic Firestorm” i „Storming the Burning Fields” z „Inhuman Rampage”, który zastąpił utwór „Star Fire” z ich pierwszej płyty, a zaraz po nim „Through The Fire And Flames” z tego samego albumu. Set podstawowy zakończył „Cry Thunder” z najnowszej płyty, a na bis zagrali „Valley of the Damned”, utwór tytułowy z pierwszej płyty. Nie grali krótko, bo pełne siedemdziesiąt osiem minut, ale mimo to pozostawili sporą dawkę niedosytu. Na pewno zabrakło jeszcze kilku utworów, ja bym z chęcią usłyszał „Disciples Of Babylon” (jeden z pierwszych jaki usłyszałem pięć lat temu, również będąc w liceum) czy fantastycznej ballady „My Spirit Will Go On” z „Sonica” i może jeszcze jakiegoś numeru z nowej płyty, ale niestety na więcej nie dali się namówić, a setlista nawet tego nie przewidywała.

Cóż jeszcze? Mity o tym jakoby DragonForce grać nie potrafił okazały się mocno przesadzone, bowiem wyraźnie było widać, że gitarzysta Herman Li po strunach zasuwa (i to wcale nie z prędkością światła), a perkusista Dave Mackintosh przywiódł mi sposobem grania na myśl Mike’a Portnoya, na którym się zapewne wzoruje. Marc Hudson z kolei wyszedł jeszcze ciekawiej niż na swoim debiucie, czyli „The Power Within”. Bardzo dobrze radził sobie z wszystkimi partiami z wcześniejszych utworów, miał świetny kontakt z publicznością, która odwdzięczała się tym samym, a odzew był fantastyczny, nie tylko pod samą sceną, ale także na tyłach klubu, gdzie stali Ci, którzy woleli „zabezpieczać tyły”. Pozwolił sobie nawet na przeczytanie kilku zdań po polsku z kartki, w tym te, które mocno rozśmieszyły publiczność, a Hermana Li lekko zszokowały (co było jedynie grą): „Znam człowieka z małym fiutem. Ma długie włosy i pochodzi z Hong Kongu”. Zadeklarował się też, że „dzisiaj wszystkim stawia”, ale naturalnie tego nie zrobił, tłumacząc też, że „nie wie do końca co to znaczy, ale przeczyta to i tak”. Dopisało brzmienie i atmosfera, a nawet publika, choć zdecydowanie mniej liczna niż podczas Huntera, ale sądzę, że porównywalna z tą z Vadera.

Ostatni koncert w listopadzie, podobnie jak dwa pozostałe (Hunter i Vader), na których miałem okazję być, był fantastyczny. Bawiłem się naprawdę dobrze i jeszcze mocniej utwierdziłem się w przekonaniu, że zmiana wokalisty w DragonForce była konieczna, bo to co robi Marc Hudson to kawał wyśmienitej roboty. Ci, którzy nie przybyli na koncert z sobie tylko znanych powodów powinni tego żałować, bo było warto. Mam nadzieję, że na kolejny koncert brytyjskiej grupy u nas w Trójmieście nie będziemy musieli długo czekać oraz, że zagrają set jeszcze dłuższy i równie intensywny.