Wszystkich czytelników poszukujących w relacjach z koncertów kąśliwych uwag, inteligentnych złośliwości i argumentów popierających tezę “dobrze, że nie poszedłem” muszę na wstępie przeprosić. Relacja ta nie zawiera powyższych elementów. Jeśli nie poszedłeś – zrobiłeś błąd. Pogódź się z tym.
Już widząc line-up czwartej edycji Gdynia Rockz byłem przekonany, że będzie dobrze, ale szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że aż tak. Zazwyczaj jeśli na gigu gra tyle kapel to trafia się przynajmniej jedna, którą można bez wyrzutów sumienia odpuścić i odpocząć. Tu tak nie było. Wysoki poziom od początku do końca. Zero nudy, odpoczynek wyłącznie pomiędzy setami.
Gdynia Rockz! – Dzień pierwszy 20.09.2024
Koncert otworzyli No One Leaves – ciekawa kapela, która dobrze gra, dobrze brzmi, dobrze wygląda i dba o to, żeby dużo się działo zarówno na scenie jak i pod nią. Mieli nieszczęście otwierać koncert, więc ludzi na sali było z początku jak na lekarstwo, udało im się ich jednak rozruszać sięgając po niekonwencjonalne środki. Np w pewnym momencie gitarzyści rozdali publiczności gąbkowe miecze, a wokalista ryknął “A teraz chcę, żebyście się tymi mieczami pozabijali!” Cóż, nie pozabijali się, ale patent zadziałał. Może to infantylne, ale jebać – mnie się podobało, choć bitwę na miecze obserwowałem z boku. Do No One Leaves mam tylko jedno niewielkie zastrzeżenie – potrafią wymyślić motyw, który żre i od którego głowa sama się kiwa, ale jak już im taki wyjdzie, to zamiast go pociągnąć, łamią breakdownem. Pewnie ich muzyka siadłaby mi lepiej, gdyby było tam mniej math, a więcej core, ale – zaznaczam – to subiektywne odczucie. Obiektywnie – bardzo dobry występ.
Druga na scenie pojawiła się SOMA, tym razem w okrojonym składzie. Wokalistę – choć obecnego na koncercie – zastąpił przy mikrofonie basista. Nie wiadomo czemu, ale to raczej jakaś chwilowa niedyspozycja niż trwałe zmiany w składzie, bo chłopaki nie wyglądali jakby byli na siebie obrażeni. Roszada przed mikrofonem nie zaszkodziła występowi – SOMA zagrała ten sam przestrzenny, kreatywny i mocno techniczny metal, który miałem już okazję usłyszeć przy okazji Fląder Fest. Zespół ma na siebie bardzo interesujący pomysł, sięga po nieoczywiste środki wyrazu, a mimo to gra spójnie, ma rozpoznawalny styl i od kiedy mam ich na radarze – działa konsekwentnie. Czekam na kolejne występy, jestem bardzo ciekawy, w jaką stronę pójdzie ich rozwój. Jednego na ich występie w Uchu mi zabrakło – partii saksofonu, który na Flądrze obsługiwał wokalista. Niby bez tego SOMA też działa, ale był to fajny smaczek, który skutecznie rozszerzał przestrzeń. Mam nadzieję, że wróci.
Następni na scenę wkroczyli Kiev Office. Widziałem ich wcześniej w różnych wydaniach, pamiętam początki tej grupy. Goran zawsze szedł ze swoją muzyką tam gdzie chciał i nie zawsze jego pomysły mi podchodziły. Byłem więc przekonany, że Kiev Office może na tle zebranych w Uchu metali ciężkich prezentować się jak palma na Grenlandii… no i się, kurwa, srogo zdziwiłem. Owszem – zespół zgodnie z zapowiedziami grzebie w kaszubskim folku, ale robi to w sposób mroczny, transowy i przytłaczający, innymi słowy znakomity. O wiele więcej było w tym Killing Joke, Siekiery czy nawet Wardruny niż Breakoutu, jak zdarzało im się wcześniej. Na Gdynia Rockz wystąpiło zdecydowanie najlepsze Kiev Office jakie widziałem na żywo. Z niecierpliwością czekam na nową płytę, która nawiasem mówiąc nadchodzi wielkimi krokami.
Po Kievach na scenę wyszło gdańsko – bydgoskie trio The Howling Eye, którego muzyka była mi wcześniej zupełnie nieznana. Trochę to wstydliwe, bo jak pogooglowałem to okazało się, że to zespół z czterema pełnymi albumami na koncie (nie licząc epek i koncertówek) i potężną bazą fanów sięgającą daleko poza Trójmiasto. Wychodzi na to, że dupa jestem, a nie ekspert od lokalnego niezalu. The Howling Eye podczas swojego seta raźno pływała po różnych stylistycznych akwenach. Na początku brzmieli trochę jak Khruangbin, a trochę jak Tommy Guerrero, a skończyli rasowym doomem i blastami. W teorii brzmi to jak pomieszanie z poplątaniem, ale w praktyce siadło idealnie. Nie tylko mnie – publiczność stopniowo wkręcała się w seta żeby finalnie rozbujała się cała sala. Jeszcze trochę i nawet barmanki znalazłyby się pod sceną. W muzyce The Howling Eye słychać, że w zespole jest chemia, że panowie lubią ze sobą grać. Że nie kalkulują i pozwalają muzyce wypływać naturalnie. Poza tym – zawsze miło popatrzeć na grajków z dobrym skillem. Tu wszyscy trzej wiedzą co zrobić z instrumentami, ale uwagę zwraca przede wszystkim śpiewający perkusista. Zaprawdę powiadam, umiesz w to ziomeczku.
Three Eyes of the Void było dla mnie tak naprawdę głównym punktem programu. Nie tylko dlatego, że bardzo lubię ich muzykę, ale też dlatego, że dobrze znam się z częścią składu. Z Arkiem, perkusistą, w zamierzchłych czasach graliśmy razem w progmetalowym Maroon Quince, o którym nie pamięta chyba nikt oprócz Metal Archives. Tak się jednak złożyło, że na ich koncert trafiłem po raz pierwszy. Chłopaki zagrali tak jak się spodziewałem – gęsto, głośno i intensywnie, czyli dokładnie tak jak lubię. Zresztą Marcin (drugi gitarzysta) po koncercie mówił, że ze sceny świetnie było widać jak morda mi się cieszy. Three Eyes of the Void na żywo jest trochę jak pociąg. Jeśli idziesz na ich koncert to wiedz, że właśnie stajesz na torach i że za chwilę uderzy w ciebie lokomotywa, a potem przejadą po tobie wszystkie wagony, które ciągnie. To jednak nie koniec – ta muzyka to nie tylko bezlitosna siła, ale też post metalowa przestrzeń i głębia. Innymi słowy wspomniany już pociąg nie tylko rozsmaruje cię po okolicy, ale też wydrąży twoją duszę i sprawi, że zatracisz się w pustce. Żeby nie było za słodko – Three Eyes of the Void okazał się sporym wyzwaniem dla akustyków. Werbel w pierwszych numerach był tak głośno, że pozostałe instrumenty ledwo się spoza niego wyłaniały. Gdyby to był blues to jeszcze by przeszło, ale tutaj wszystko opiera się na blastach. Na szczęście akustycy byli na tyle czujni, że to skorygowali i koniec końców po tym secie byłem bardziej niż usatysfakcjonowany.
Do Materii, headlinera pierwszego dnia, byłem nastawiony nieco sceptycznie. Dawno temu widziałem ich już na żywo. Grali wtedy ze Scyllą i moim skromnym zdaniem Scylla ich wtedy zjadła. Zresztą jakkolwiek doceniam djent, to nigdy przesadnie mnie ten gatunek nie podniecał… ale, cholera, Materia zagrała tak, że urwało mi dupę. Fantastycznie zgrany zespół ze skillami na kosmicznym poziomie, potężnie brzmiący i nabuzowany taką energią, że nie było ucieczki. Zaproszenie ich do Ucha było strzałem w dziesiątkę. Gatunek, z którym są kojarzeni, wyszedł już trochę z mody, zespół też dawno przestał być pokazywany w telewizji, a tymczasem Materia wbiła kolejne levele, stając się prawdziwą bestią. Groove, moc i kosmiczny poziom, który pięknie wszedł zarówno mi jak i reszcie ludożerki. Zdecydowanie czas przeprosić się z tą kapelą i zacząć uważniej przyglądać się temu co robi.
Gdynia Rockz! – Dzień drugi 21.09.2024
Sobotni wieczór w Uchu zainaugurowali 8 Minute Agony, czyli zespół, który na scenie przykuwa coraz większą uwagę. Panowie, mimo młodego wieku, prezentują poziom spokojnie predestynujący ich do grania na dużych scenach. Zagrali tak jak można się tego było spodziewać – od serca, żywiołowo, czyli tak, jak można usłyszeć na debiutanckiej płycie. Nic dziwnego, że zdecydowana większość starych metaluchów ma ochotę przytulić ich do serca i mocno trzyma za nich kciuki. Rola pierwszego zespołu w line-upie nie jest łatwa, ale uważam że z zadania wywiązali się na medal. Jednej jedynej rzeczy mi w tym zespole brakuje, a mianowicie podwójnej stopy… ale jestem dziwnie spokojny, że i ta się wkrótce w 8 Minute Agony pojawi. A może nie? Może uczynią swój znak rozpoznawczy z tego, że jej nie ma? Tak czy inaczej – propsy. Mam nadzieję, że uda mi się w niedługiej przyszłości przeprowadzić z zespołem wywiad.
Po 8 Minute Agony na scenę wkroczyli muzycy z Backhand Slap (nawiasem mówiąc cudowna nazwa), których podobnie jak The Howling Eye wcześniej nie słyszałem. Wkroczyli i moim skromnym zdaniem dali najlepszy występ na tej edycji Gdynia Rockz. Tym razem dostaliśmy po uszach starym dobrym hardcore’m. Takim, który chwyci za serce każdego fana Schizmy czy 1125. Za młodu zdarzało mi się wizytować koncerty tych kapel i podczas występu Backhand Slap poczułem się jak w tamtych czasach. Do tego stopnia, że normalnie ruszyłem w tany, a że nie zdarzyło mi się to od ponad dekady to teraz wszystko mnie, kurwa, boli. Członkowie Backhand Slap to weterani otrzaskani w zespołach odgrywających swego czasu na scenie hc istotną rolę, ale powiem Wam tyle, że ta muzyka się nie starzeje. Przynajmniej ja to tak odbieram – reszta publiczności na występ reagowała statycznie. Może dlatego, że ze względu na wczesną porę większość była jeszcze trzeźwa, może z innych powodów. Przypuszczam, że Backhand Slap na gigach stricte hardcore’owych muszą mieć znacznie lepszy odbiór, o czym przy najbliższej okazji zamierzam naocznie się przekonać.
Trzecim zespołem tego dnia byli deathmetalowcy z Pandemic Outbreak. Reprezentowany przez nich gatunek przeżywa właśnie drugą, albo i trzecią młodość, zupełnie jak ja. Dopiero co miałem przyjemność recenzować na łamach rock3miasto.pl epkę Riese, a teraz trafiłem na koncert kolejnych miejscowych rzeźników. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o ulubiony odcień death metalu, mamy z muzykami Pandemic Outbreak zbieżność i że jest to Vader z okresu “Litany” i “De profundis”. Pandemic Outbreak zagrali mocno, szybko, na fajnym poziomie technicznym. Wśród kapel, które grały w sobotę, zaprezentowali zdecydowanie najintensywniejszy repertuar. Tylko legendarnego Cieśli szkoda, bo choć był na koncercie, to nie miał za bardzo z kim zrobić pod sceną młyna. Na co zresztą trochę pomiędzy kawałkami narzekał.
Kolejny zespół to Hellvoid – skład, który występuje bez gitary, za to z dwoma basami. Jeśli uważasz, że tak się nie da, to potrzymaj im piwo. Ciężko przyporządkować Hellvoid do jakiejś szufladki – czasami mają vibe classic rockowy, a czasami przypierdolą że aż miło. Na scenie oprócz perkusisty i dwóch basistów (obu piekielnie mocnych zaznaczam) pojawiło się też troje wokalistów. Nie wiem, którzy z nich są stałymi członkami zespołu, a którzy wystąpili gościnnie, ale zabieg ten bardzo urozmaicił repertuar – każde z nich miało inną barwę, inne flow i korzystało z innych technik, a dzięki temu, że wciąż zmieniali się na scenie (chyba tylko w finale wszyscy troje zaśpiewali na raz) dużo działo się na scenie. Hellvoid trochę rozruszał niemrawe do tego momentu Ucho. Mnie już się rozruszać niestety nie dało, bo po Backhand Slap i Pandemic Outbreak byłem solidnie wypompowany. Obejrzałem jednakowoż ich występ z szerokim uśmiechem na buzi. Przy okazji – zdarzyło mi się niedawno wygłosić w prywatnej rozmowie opinię, że scena niezależna jest zmaskulinizowana i usłyszeć, że wcale nie, że już są teraz inne czasy. To ja się pytam jak inne czasy, jak w dwunastu zespołach grających na dwudniowej imprezie na scenie pojawiła się wszystkiego jedna laska? W Hellvoid właśnie.
Przedostatnią kapelą tego dnia był Mechanism, który wraca właśnie do życia po długiej przerwie. Pamiętam tę kapelę z dawnych czasów, zdaje się, że nawet miałem okazję kiedyś dzielić z nimi scenę na jakichś juwenaliach… chociaż nie dam sobie uciąć ręki, że mi się to nie przyśniło. Szczerze mówiąc ich występ spośród wszystkich mających miejsce na Gdynia Rockz przypasował mi najmniej. Nie dlatego, że był słaby. Sęk w tym, że muzycy Mechanism ewidentnie kochają Tool, a ja z Tool mam podobnie, jak moja dziewczyna z wątróbką – próbowałem wiele razy, ale nadal mi nie smakuje. Tak czy inaczej fajnie że wrócili i że zadeklarowali, że to nie był jednorazowy występ. Jak dla mnie im więcej mocnych kapel na scenie tym lepiej, nawet jeśli nie do końca trafiają w mój gust.
Sobotę wieńczył występ Varmii, na który ostrzyłem sobie zęby. Z ich muzyką jestem solidnie osłuchany, o co zadbał nieoceniony Kazimierz Walkwasa w Zakładzie Patologii Dźwięków. Jak nie znacie to sobie zgooglujcie. Varmia okazała się kłopotliwa dla obsługi koncertu, bo przyjechała z własnym sprzętem. Spowodowało to zamieszanie i długą przerwę przed występem. Pora była już dość późna, więc część publiczności zwyczajnie się podczas tej przerwy zawinęła. Moim zdaniem był to błąd, bo Varmia na żywo kopie dupę. Zespół gra melodyjny black metal, często wykorzystując tradycyjne instrumenty i czyste, białe głosy. Gdy pierwszy raz ich usłyszałem, byłem przekonany, że to tylko takie smaczki dogrywane w studio. Otóż nie – praktycznie wszystko, co słychać na płycie, są w stanie oddać na koncercie. Varmia ma też u mnie plusa za polskie teksty. Kurczę – jesteśmy Polakami, wyrażanie emocji w tym języku jest dla nas naturalne. Czemu go unikać? Bo bez angielskich tekstów nie zauważą nas za granicą? Drudkh jakoś zauważyli. Albo Der Weg Einer Freiheit. Albo Furię.
Podsumowując: pszczółki moje kochane, mamy w Trójmieście potężną scenę, a Gdynia Rockz to świetna okazja, aby się o tym przekonać. Głęboki ukłon dla organizatorów, artystów i publiczności. Dawno nie miałem okazji uczestniczyć w tak fajnej imprezie. Mam ogromną nadzieję, że zobaczymy się za rok. Obiecuję, że postaram się namówić więcej znajomych.
Na koniec powtórzę refren, który non stop słyszę od muzyków, organizatorów koncertów czy ludzi piszących po zinach i portalach: wspierajcie trójmiejską scenę, bo taka scena to skarb. Chodźcie na koncerty, kupujcie merch, a jak nie macie hajsu to przynajmniej promujcie dobre kapele i dobre eventy w social mediach. Gdynia Rockz to znakomity przykład przedsięwzięcia, które warto wspierać na wszelkie sposoby. Howgh!