Polską część trasy zespołu Immolation – European Atonement Tour obejmowały cztery miasta, trzecim z nich była Gdynia. Nowojorska legenda death metalu wspierana była przez cztery kapele: nasze Azarath i In Twilight’s Embrace, pochodzący z Izraela Melechesh oraz rumuńskie Sincarnate.
Nie mam żadnych wątpliwości, że konspiracja Immolation z Azarath to strzał w dziesiątkę, albo raczej w trzy szóstki. Obydwie kapele są siebie warte i grają miażdżącą i brutalną odmianę metalu śmierci. To był mój pierwszy koncert Immolation w życiu i mam nadzieję, że nie ostatni. Totalna deathowa, śmiercionośna uczta dla miłośników gatunku. Death metal ma to do siebie, że zawiera w sobie dużo podgatunków. To, co miało miejsce w gdyńskim Uchu, było ewidentnie kwintesencją najbrutalniejszego oblicza tego stylu, przynajmniej jeśli chodzi o gwiazdę i główny support. Ale po kolei.
O godz 19 jako pierwszy z supportów pojawił się rumuński Sincarnate. Dołączyli na doczepkę pod koniec trasy do line-upu. Jeśli mam być szczery, to nie wiem po co, bo to, co zaserwowali było wtórne i nudne w moim odczuciu. Nieciekawy death metal, bez polotu, bez pomysłu i bez jaj. Mają na koncie dwa długograje. Może potrzebują trochę czasu, żeby znaleźć swój styl. Poczekajmy co wydadzą w przyszłości, bo na razie nie ma w tym wyobraźni i tego czegoś, tego potrzebnego sznytu.
Poznański In Twilight’s Embrace dosyć prężnie ostatnio promowany za sprawą nowego wydawnictwa „Vanitas”, wskoczył na drugi ogień. Wydaje mi się że zachwyt nad tą kapelą jest trochę zbyt naciągany. Nie grają jakiejś tragedii, bo niby wszystko się zgadza. Melodyjny death metal, trochę szwedzkich naleciałości w tym słyszę nawet. Ale bez szału, ochów i achów. Jak to skwitowała koleżanka – muza do porannej kawy. Nie mówię, że nie, słucha się tego nawet przyjemnie. Odnoszę tylko wrażenie, że tak, jak jednym uchem to wleci, to drugim zaraz wyleci. I tyle. Poprawnie. Plus dla Cypriana za wokal. Jak ktoś lubi takie nienarzucające się niezbyt agresywne granie, to będzie zadowolony z poznaniaków.
Jako następny wyszedł na deski Ucha izraelski Melechesh. Absolutnie nie wiedziałem czego się po nich spodziewać, gdyż praktycznie w ogóle nie znałem wcześniej ich twórczości. A tu wielkie pozytywne zaskoczenie. Bardzo ciekawy death metal, szybki, ale oryginalny. Mnóstwo, jak by to powiedzieć, orientalnych melodyjek i smaczków. Nie wiem czy będzie dobrze to brzmiało, ale jakby żydowski klimat był tu wyczuwalny. Bardzo specyficzne granie, ten band ma już kawał historii za sobą i 6 pełnych albumów i dwie epki na koncie. Internet mówi, że w tekstach poruszają tematykę mezopotamskiej mitologii. Jak wspomniałem wyżej, ich występ był dla wielu miłą niespodzianką. Ot, nieszablonowe spojrzenie na stylistykę. Ich obecność była swojego rodzaju urozmaiceniem na tego typu koncercie.
Okoliczności sprawiły, że byłem świadkiem powstawania materiału na pierwsze płyty zespołu Azarath. Już wtedy było widać, że szykuje się nam rasowy deathowy band, który dużo osiągnie na tym poletku. Upór, zgranie, talent i dążenie do bycia jeszcze lepszym muzycznie sprawiły, że dzisiaj jest to jeden z najważniejszych zespołów parających się brutal death metalem w Polsce, Europie i na świecie. Nikt obok nich nie przechodzi obojętnie, bo sprawa jest poważna i nie ma miejsca na jakieś farmazony. Zniszczenia dopełnił fakt, iż na polskich koncertach trasy, po kilku latach scenicznej absencji za garami zasiadł współzałożyciel – Inferno, który przez swoje zobowiązania względem Behemoth nie zawsze mógł wspierać Azarath koncertowo. Co tu dużo pisać – anihilacja najlepszego rzutu, śmierć i zniszczenie. Nowy wokalista – Marcin, grający na co dzień w Embrional, idealnie wpasował się w machinę kierowaną przez Barta. Zagrali same dobre śmiertelne strzały, takie jak „Christscum”, „Devil’s Stigmata”, „Baptized In Sperm Of Antichrist” czy „Whip The Whore” plus kawałki z ostatnich dwóch wydawnictw. Żadnych kompromisów, tylko porządne śmierć metalowe łojenie czaszki. Inferno miażdżył zestaw perkusyjny aż miło. Generalnie Azarath to konkretnie naoliwiona maszyna do zabijania. Kolejny raz potwierdzili swój status i jestem przekonany, że w przyszłości nie spuszczą z tonu ani na jotę.
Jestem zdecydowanie bardziej fanem europejskiej sceny deathowej, ale jest kilka pocisków zza oceanu, które bardzo cenię. Jednym z nich jest nowojorski kwartet Immolation. Jest to kapela, która w mojej ocenie nie nagrała nigdy złego albumu. Zabili debiutem i od tego momentu trzymają wysoki poziom swoich kompozycji. Jak to się mówi: można kupować w ciemno. Ten koncert potwierdził, że po pierwsze jakość ich gigów nie straciła nic ze swej mocy, a po drugie pokażcie mi takich wiekowych wyjadaczy, którzy z taką energią władają sceną, (no może Demolition Hammer hehe). Przekrojowo przez chyba wszystkie płyty przeleciała setlista niszcząc mi słuch i zwoje mózgowe. Długo nie widziałem takiej pary w osobnikach, którzy nie grzeszą młodością. To, co wyrabiał na scenie Robert Vigna ze swoją gitarą, na dłuuugo zapadnie mi w pamięci. Oni są jak sprawny karabin maszynowy z dużą ilością amunicji. Atakują i szerzą śmierć utwór za utworem, czy to się komuś podoba, czy nie. Bardzo spójny, dynamiczny występ. Żadnych świateł stopu czy dłuższych zwolnień. Żadnych głupich tekstów ze sceny, czy innego przekomarzania. Nie mogło zabraknąć killera z jedynki, czyli „Into Everlasting Fire”. Strzał za strzałem, aż do wypróżnienia skrzyni z nabojami, a dobijać już nie było kogo. No i ten ciężar, wgniatający słuchacza pod fundamenty klubu. Opanowanie instrumentów level master. Death metal najwyższej próby!
Był to kolejny koncert w gdyńskim Uchu, gdzie brzmiało i grzmiało wszystko jak należy. Do zobaczenia na Archgoat już w październiku.