Lao Che (Sopot, Sfinks700, 04-10-2013)

Grupa Lao Che niemal od roku koncertuje po kraju, zataczając kolejne kręgi przez te same miasta promując najnowszy album „Soundtrack”. Pomimo 3-4 koncertów rocznie na terenie Trójmiasta, zainteresowanie zespołem nie spada. W piątkowy wieczór, wypełniony po brzegi sopocki klub S.F.I.N.K.S. 700, przyjął z ogromnym entuzjazmem kapelę, która zaskakuje stylistyką z każdym kolejnym albumem.

Koncert rozpoczął się z 20 minutowym opóźnieniem. Po dopiciu piwa i przygaszeniu papierosa okazało się, że główna sala, na której odbywał się koncert jest szczelnie wypełniona fanami. Pomyślałem, że przyjdzie mi spędzić koncert z pozycji „wejściowo wyjściowej”.

Po pierwszym numerze udało się kulturalnie przepchać i zająć bardziej dogodne miejsce. Początek koncertu dał możliwość wyszalenia się przy starych dobrych hiciorach, takich jak: „Astrolog”, „Hydropiekłowstąpienie”, „Życie jest jak tramwaj”. W kolejnych numerach zespół dał na chwilę odetchnąć i zaczerpnąć powietrza, którego większości pod sceną widocznie brakowało, żeby znowu obudzić się z jeszcze większą mocą.

„Panowie! Uwaga! Goliat! Goliat!,
Wolny Naród, musi być, Wolny Naród!
… Trzeci dzień jak pale ogniem wilczura pysk. . .
Setny świński blondyn z trupią główką polazł ziemię gryźć!”

Tyle wystarczyło, aby w jednej chwili cały klub zawył chóralnie w rytm słów płynących ze sceny do „Barykada”, „Hitlerowcy” i „Urodziła mnie ciotka”, które zawsze wzbudzają te same emocje, bez znaczenia czy będzie to Woodstock czy remiza strażacka. Szkoda, że zabrakło takiego kawałka, jak „Godzina W”, uważany za jeden z najważniejszych numerów zespołu.

Druga połowa koncertu skupiona była wokół najnowszego dziecka kapeli z końca 2012 r. „Soundtrack”. Kolejny utwór promujący najnowszy krążek zespołu, „Już jutro” idealnie wpasował się w stylistykę klubu w tle ogromnej ilości migających świateł. W jednej chwili z patetycznego klimatu niedawno odsłuchanej „Barykady” Lao Che powrócili na ziemie z delikatnym klubowym bitem. Taki obrót akcji nikomu jednak nie sprawił żadnego problemu. Wszyscy bawili się tak samo dobrze przy poprzednich sztandarowych kawałkach, jak i przy luźniejszej muzyce z ostatniej płyty. Luźniejsza muzyka nie oznacza jednak luźnych tekstów. Z nowej płyty usłyszeliśmy również „Jestem psem”, zapowiadany przez wokalistę 'Spiętego’ jako hip hop. Faktycznie kawałek wykonywany był w sposób przypominający rap o dość mocnej treści. Następnie wybrzmiał chyba najbardziej kontrowersyjny „Dym”. Miejmy nadzieje że Ryszard Nowak nie jest takim wielkim fanem Lao Che jak Behemotha i nie będzie doszukiwał się bluźnierczych treści w tej piosence. Koncert powolnymi krokami zbliżał się ku końcowi.. Każdy obecny na sali odśpiewał z zespołem „Zombi”, numer promujący płytę o równie przyjaznej treści:

„Upiorno upiorno upiorno upiornie…
'Kriszna i Budda rankiem im zbiegli
Chrystusa nie zjedli, bo na krzyżu nie sięgli
Reszty proroctwa zjeść rady nie dali
Co trochę nadgryźli – wymiotowali”

Zespół bisował „Zombie”, oraz standardowo piosenką „Klucznik”, która idealnie zakończyła koncert. Lao Che zaprezentowali po trosze z każdego ze swoich albumów. Jak zwykle byli w świetnej formie i dało się wyczuć, że morski klimat służy muzykom, a zwłaszcza Spiętemu który wyśpiewywał w dobrym humorze szanty.

Lao Che się lubi albo nienawidzi, ale jedno jest pewne – zespół potrafi porwać na koncercie tłumy, skacząc w klimatach od Powstania Warszawskiego do bardziej elektronicznego brzmienia, co zdecydowanie pasuje fanom.

„KIM JESTES…. !? – wykrzykiwał Spięty…”

Lao Che