Już po raz trzeci tereny Stoczni Gdańskiej gościły fanów metalu w ramach Mystic Festival. To były intensywne cztery dni z muzyką na pięciu scenach i kilkudziesięcioma zespołami w składzie. Tym razem obyło się bez większych problemów organizacyjnych (rok temu nie wystartowała jedna ze scen, a główna miała opóźnienie), chociaż zgodnie z ubiegłoroczną tradycją początek mógł przyprawić organizatorów o kolejne siwe włosy na głowie. Jednak już kolejne, właściwe dni festiwalowe okazały się sukcesem, zarówno pod względem organizacji, jak i frekwencji. Co ważne, sporo ludzi przyjeżdża na Mystic nie tylko z Polski, ale i zagranicy więc to już poważna marka na festiwalowej mapie w Europie. W porównaniu z poprzednim rokiem, strefa handlowa została przeniesiona do namiotów w nowym miejscu, tzw. chill zone gdzie nie zabrakło dodatkowych punktów gastro, ławek i leżaków, a nawet telebimu, na którym puszczano koncerty z Main i Park Stage. Drugi ekran znajdował się w dobrze znanej wcześniej przestrzeni za klubem B90. Warto też wspomnieć o tym, że przy chill zone zrobiono dodatkowe wejście na teren imprezy, co ułatwiło drogę wchodzącym od strony Placu Solidarności.
Mystic Festival 2024: Warm Up Day (05.06.2024)
Zgodnie z mysticową tradycją, dla najwytrwalszych miłośników metalu przygotowano rozgrzewkę przed całością, czyli Warm Up Day. To ten dzień kiedy ludzi na terenie jest trochę mniej, nie działa jeszcze główna scena, ale w tym roku goszczono zdecydowanie większe gwiazdy. Najważniejsze koncerty odbyły się na Park Stage, która wróciła po dwóch latach na Warm Up Day, ale również na innych działo się wiele. Niestety pech sprawił, że na jakiś czas padł prąd na ulicy nomen omen Elektryków przez co Totenmesse musiało się pożegnać po kilku numerach, a Ingested ostatecznie przełożono na koniec dnia. Na szczęście Park Stage był zasilany z innego miejsca więc Fear Factory wystartowało planowo, a widzów nie przegonił deszcz jak to miało miejsce wcześniej na Textures.
Jak już jesteśmy przy ekipie Dino Cazaresa, to muszę stwierdzić, że zagrali bardzo dobry koncert. Było to doświadczenie z cyklu powrót do muzyki, którą się słuchało lata temu, która brzęczała gdzieś w tle na rockowych imprezach. Jakoś nie śledziłem kariery Fear Factory w ostatnich latach, ale okazało się, że tylko Dino został, reszta składu jest nowa. Szczerze mówiąc, nie miało to dla mnie znaczenia, bo zespół zagrał bardzo dobry koncert, a wokalista Milo Silvestro nie trafił do nich przypadkowo. Co ciekawe, na basie gra u nich Tony Campos – brodaty koleś, którego kojarzyłem ze Static-X. Podobym doświadczeniem co Fear Factory był dla mnie występ Body Count godzinę później. Ice-T z kolegami co prawda nie mieli zbyt dobrze ukręconego brzmienia, ale całościowo wszystko się broniło. Zanim nastąpiła moda na nu metal, Body Count już grało swój rap metal. Nawet po ponad trzydziestu latach od debiutu ta muzyka broni się sama. Muzycznie Body Count zawsze bliżej było do thrash metalu niż typowego gibania się do rytmu i to im pozostało do dziś, zarówno studyjnie, jak i w brzmieniu na żywo. Nie bez powodu panowie zagrali w Gdańsku „Raining Blood” Slayera. Dziadzia Ice-T cały koncert dawał radę, respirator nie był potrzebny. Dla mnie był to punkt kulminacyjny tego dnia, chociaż na pewno Kreator kończący Park Stage był największą atrakcją. Niemcy pod wodzą Mille Petrozzy to prawdziwi weterani thrash metalu i niegasnąca gwiazda gatunku. Zagrali z werwą, brzmieli świetnie, nie zabrakło tutaj odpowiedniej oprawy koncertowej i zwyczajnie chylę czoła. To był bardzo dobry koncert i nie bez powodu byli głównym daniem tego rozgrzewkowego dnia.
A co na innych scenach? Desert Stage w tym dniu to nie tylko rock i stoner. Ciekawostką było japońskie metalcorowe Crystal Lake z amerykańskim wokalistą, ale tutaj walec w postaci Suffocation zmiażdżył wszystkich bez reszty. Aż dziwne, że nie zagrali na większej scenie. Sabbath Stage mieszcząca się w klubie Drizzly Grizzly tradycyjnie pękała w szwach więc nawet nie próbowałem się tam wbijać, ale podobno Party Cannon rozstawiło po kątach. Więcej przestrzeni było za ścianą na The Shrine Stage, czyli w klubie B90. Tutaj Evil Invaders przypomnieli jak się kiedyś thrash/speed metal grało. Amerykańską szkołę pokazało Vio-Lence, i co ciekawe, na koniec zagrał z nimi ich były członek, niejaki Robb Flynn znany niektórym z Machinę Head, które dzień później dzierżyło berło headlinera. Sympatyczna sprawa, takie family reunion po latach. Dzień na Shrine zamknęli Grecy z Villagers of Ioannina City. Panowie z kraju oliwek i sera fety udowodnili, że Grecja nie zaczyna się i kończy na Rotting Christ. Warto zapamiętać tę nazwę i posłuchać Villagersów także w zaciszu domowym. Bardzo ciekawa muzyka łącząca rocka, stoner i grecki folklor.
Zobacz galerię zdjęć z Warm Up Day
Mystic Festival 2024: Dzień I (06.06.2024)
Pierwszy oficjalny dzień Mystic Festival 2024 otworzyli lokalni muzycy z Ampacity. Instrumentalne, space-stonerowe granie idealnie wpasowało się w klimat Desert Stage. Tutaj warto było też zobaczyć później Wij. Polska odpowiedź na occult rock z damskim wokalem? Czemu nie, jestem na tak, bo mają na siebie pomysł i robią to dobrze.
Najciekawsza jednak była znowu dla mnie Park Stage. Na początek wystąpił nie zespół, ale bardziej zjawisko. Aż panowie robotnicy z budowanego obok bloku przerwali pracę i chyba nie wierzyli w to co widzą i słyszą. Czeski Gutalax wszedł przy dźwiękach muzyki z Ghostbusters i rozpętał prawdziwe hmm no właśnie nie wiem jak to nazwać. W ruch poszły rolki papieru toaletowego, przepychaczki i szczotki do kibla, a nawet zabawki plażowe. Czesi potrafili rozbawić do łez, a goregrind w ich wykonaniu to tylko dodatek do dowcipów o kupie i pochodnych. Mnie to akurat bardzo bawiło, więc był to najlepszy i najgorszy w jednym koncert jaki widziałem na tym Mysticu. Nigdy nie byłem na goregrindowej potupajce więc przeżyłem nowe doświadczenie. Kolejne koncerty na Park Stage zabrzmiały już bardziej tradycyjne. Dawkę podszytego stonerem i psychodelią hard rocka zapewnili panowie z Kadavar, stare metale potupały przy klasycznym thrashu zapewnionym przez Sodom, ale dla mnie ważnym punktem było Biohazard. Tutaj znowu pojawił się klimat jak na Fear Factory i Body Count dnia poprzedniego. Nie zabrakło kultowego „Punishment” i innych szlagierów z repertuaru Nowojorczyków. Łezka się w oku zakręciła, ale najbardziej czekałem na Zeal & Ardor i się nie zawiodłem. Black metal i soul czy tam gospel to gatunki nie do pogodzenia? Nieprawda, wszystko się w tym przypadku zgadza.
Pierwszy oficjalny dzień, to i Main Stage został otwarty. Na terenie zrobiło się trochę luźniej, ale już weekendowa frekwencja wyrównała potoki ludzi. Na początek Blackgold, który próbuje swoich sił w numetalu w stylu Limp Bizkit. Niestety pomimo sentymentu do takiej muzyki nie znalazłem u nich co by mnie porwało. Z kolei deathcorowe Thy Art Is Murder to już inna para kaloszy. Zagrali bardzo dobry koncert, chociaż fanem nie zostanę, nie są to do końca moje klimaty. Najwięcej osób czekało jednak na dwóch ostatnich wykonawców. Najpierw wokalista Iron Maiden z solowym repertuarem. Były obawy czy występ dojdzie do skutku, bo się pochorowali kilka dni wcześniej, ale na szczęście wrócili do zdrowia na czas. Z twórczości Bruce’a Dickinsona znam tylko „Tears of the Dragon” i oczywiście nie zabrakło tego szlagieru w setliście. Muzyk promuje wydaną w tym roku płytę „The Mandrake Project”. To jego pierwszy materiał solowy od blisko dwudziestu lat, ale wolę tego pana w mroczności macierzystego zespołu. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu był to ważny koncert.
Na koniec headliner, czyli Machine Head. Robb Flynn tym razem na dużej scenie, z pełną produkcją, szkoda tylko, że już bez Vogga na gitarze. Zespół widziałem już kilka razy, na różnej wielkości scenach więc niczym mnie nie zaskoczyli. Natomiast był to bardzo dobrze zagrany i brzmiący jak należy koncert. Setlista też musiała zadowolić wszyskich, bo zawierała co tylko mają najlepszego w repertuarze. Oczywiście coś tam jeszcze mogliby zagrać, ale tutaj nie mieli dwóch godzin do zagospodarowania, tylko półtorej. Cieszyły mnie też dwa kawałki z „The Burning Red”, ten ich numetalowy okres lubię, od niego zaczynałem ich słuchać. Na szczęście pominięto średnio udany album „Catharsis”. Trochę bałem się czy Machine Head udźwignie headlinerski ciężar, ale zespół podołał temu zadaniu.
Zobacz galerię zdjęć z pierwszego dnia
Mystic Festival 2024: Dzień II (07.06.2024)
Udało się dotrwać do półmetka, nogi trochę już bolą, ale nie ma zmiłuj, jedziemy dalej! The Shrine Stage stało tego dnia głównie pod znakiem black metalu. Najpierw rodzime Manbryne, potem trochę inne podejście zaprezentowało Vltimas z Davidem Vincentem w kapeluszu na wokalu, który zresztą powrócił na scenę z deathowym Terrorizer tego dnia. Tym razem bez kapelusza, ale za to z basówką. Wydarzeniem na pewno był koncert norweskiego Mysticum łączącego industrial z black metalem. Całość zakończyli Amerykanie z Wayfarer, którzy do czarnego metalu dodają westernowe elementy.
Na Park Stage dotarłem dopiero na Crowbar gdzie Kirk Windstein z kolegami raczyli zgromadzonych porcją sludgeowych riffów. Następne w kolejce było Leprous, który po raz drugi przyjechało na Mystic, tym razem planowo, bo w 2022 zastąpili w ostaniej chwili Killing Joke. Niestety ich muzyka mnie nie porywa, ziewałem. Z kolei Accept przypomniało trochę klimatem Kreatora sprzed dwóch dni. To oczywiście inna muzyka, zagrali bez tak spektakularnej oprawy, ale to prawdziwa niemiecka precyzja. Serduszko mi szybciej na myśl o nich nie bije, ale szanuję. Kulminacją Parku była jednak śląska Furia. Co prawda brzmienie mieli z cyklu wszystkie gałki w prawo i początkowo słyszałem tylko kanonadę stopy i werbla, ale po oddaleniu się od sceny dźwięk się poprawił. Dalej bardzo głośno, ale tak właśnie miało być. Powiało kopalnią węgla, dziwne doświadczenie na stoczniowym terenie, ale słuchałem i oglądałem jak zaczarowany. I o to właśnie chodziło.
Główną scenę rozpoczął koncert fińskiego Insomnium. Bardzo lubię metal z krainy tysiąca jezior, jego melancholię i mam do niego sentyment od lat. Dostałem wszystko czego oczekiwałem, a „Heart likę a grave” zagrany na koniec był idealnym zwieńczeniem całości, uwielbiam ten numer. Z kolei Life of Agony to zespół za który mocno trzymałem kciuki. Widziałem ich kilka lat temu w Starym Maneżu gdzie na sali była zaledwie garstka ludzi. Tym razem przyszło kilka osób więcej, uff. Zagrali jak należy, wszystko się zgadzało. Następne na tej scenie Paradise Lost to już trochę inna historia. Tutaj problemem okazały się kwestie techniczne, przez co zespół później wszedł na scenę, nie zagrał wszystkiego, a i tak sprzęt co rusz zawodził. Nie zawiodła natomiast setlista, która została wybrana w głosowaniu fanów. Wyników co prawda nie opublikowano, ale przyjmijmy, że faktycznie zagrali to, co ludzie chcieli. Było przekrojowo, z największymi hitami, ale chyba lepiej jakby trafili na Park Stage. Na finał wystąpił Dave Mustaine i jego Megadeth. Tutaj niestety ciężar headlinera nie został udźwignięty, ale ten zespół nigdy nie był dla mnie czymś wyjątkowym, tylko poprawnym zjawiskiem. Oczywiście szanuję umiejętności techniczne muzyków Megadeth, ta kwestia w tym zespole zawsze stała na wysokim poziomie.
Zobacz galerię zdjęć z drugiego dnia
Mystic Festival 2024: Dzień III (08.06.2024)
Sobotni poranek przyniósł wiadomość, że Wargasm jednak nie dojedzie na festiwal, a w zastępstwie Main Stage otworzy gdański Mulk. Dla wielu osób było to pewnie pierwsze zetknięcie z zespołem i ich muzyką, która jest niejednoznaczna i wymagająca odrobiny uwagi. Ich ostatni materiał „Dwa” to bardzo dobra pozycja więc miło, że mogli się pokazać szerszemu gronu. Chłopaki wyszli z tego starcia obronną ręką. Za długo na nich nie zabawiłem, bo na Desert Stage miało zacząć swój koncert brytyjskie Dvne, które gra coś z pogranicza sludge i post metalu. Chwilę później na główną weszło niemieckie Lord of The Lost, któremu niestety rok wcześniej nie udało się zagrać z powodu zamieszania z budowaniem scen. Jakże innych klimatów zapewnił kolejny gość na Main Stage, czyli pan Kerry King we własnej osobie. W zasadzie jego nowy zespół to takie pół Slayera, bo na bębnach nawala u niego Paul Bostaph. Sam Kerry nie odżegnuje się od macierzystej grupy, zarówno muzycznie jak i sprzętowo – na scenie stały przy nim graty z napisem Slayer, nie zabrakło też coverów formacji, w tym nieśmiertelnego „Raining Blood”. Sorry Ice-T, ale wersja bandu Kerry’ego Kinga rozniosła Mystic. W ogóle odniosłem wrażenie, że to był koncert Slayera, tylko bez Tomą Arayi. Mark Osegueda z Death Angel na wokalu radzi sobie równie wyśmienicie, zresztą cały zespół wie o co w tej muzie chodzi. Spodziewałem się popeliny, a wyszło to bardzo dobrze, jeden z lepszych wykonów na Mysticu. To był jednak koniec „prawdziwego” metalu na głównej scenie Mystic Festival. Enter Shikari to zespół, który potrafi rozgrzać publiczność, to trzeba im przyznać. Takiej muzyki chyba jeszcze na Mysticu nie było, ale pasowało to do gwiazdy wieczoru w postaci Bring Me The Horizon. Wybór takiego, a nie innego headlinera wzbudził sporo kontrowersji. To zespół z muzyką skierowaną do młodej generacji, głównie damskiej i nie dziwota, że mi to akurat nie podchodzi, nie ma w tym dla mnie nic interesującego i zdania nie zmieniłem. Oczywiście doceniam profesjonalizm, widowiskową oprawę sceniczną ich koncertu, ale po trzech numerach poszedłem w kierunku Blasphemy na Shrine Stage. Kanadyjczycy to też nie moje klimaty, ale jednak bliższe memu sercu i wiekowi niż BMTH. Na szczęście w czasie hedalinera nie wszystkie sceny zamilkły więc dla każdego coś miłego. Dla mnie najważniejszym występem tego dnia był Satyricon na Park Stage. Do koncertowego składu Norwegów na letnią trasę dołączył Frank Bello z Anthrax i trzeba przyznać, że się w tej konwencji potrafił odnaleźć. Panowie zaprezentowali się bardzo dobrze, tutaj liczyła się tylko muzyka, a nie fajerwerki. Do tego brzmieli fenomenalnie, w moim odczuciu był to najlepiej nagłośniony koncert tej edycji. Setlista była atrakcyjna, bo oprócz nowszych, nie zabrakło też starych rzeczy z kultowym „Mother North” na czele i nuceniem charakterystycznej melodii przez fanów. Przed Norwegami zagrali Szwedzi z Dark Funeral, ale w dziennym oświetleniu ta sztuka nie wyglądała tak jak powinna.
Zobacz galerię zdjeć z trzeciego dnia
Mystic Festival 2024: Podsumowanie
Mystic Festival odbył się trzeci raz na gdańskiej ziemi i trzeci raz można odtrąbić sukces! To nie jest jakiś tam festiwal, to już marka sama w sobie, tak właśnie powinna wyglądać organizacja wydarzenia. Oczywiście najważniejsza jest muzyka, ale te wszystkie rzeczy dookoła sprawiają, że chce się tam wracać. Teren nadaje się bardzo dobrze do takich dźwięków, te wszystkie zakamarki gdzie można się podziać są wisienką na torcie Mystica. Widać, że to impreza, którą robią ludzie mający pojecie o swojej robocie i przygotowują teren wiedząc czego oczekują ludzie. Mystic Coalition nie spoczywa na laurach, tylko co roku wyciągają nowe wnioski. Dużym plusem jest też dbanie o osoby z niepełnosprawnościami – platformy przy scenach, odpowiednie toi toie. I tych ludzi było widać, może nie setkami, ale mogli godnie uczestniczyć w tym metalowym święcie nie czując się jak piąte koła u wozu. A że ceny wysokie i że czasem trzeba poczekać w kolejce albo przepychać się przez tłum? Taki urok festiwali. Łyżką dziegciu w tym wszystkim były kradzieże w młynach pod sceną, niestety kieszonkowcy zepsuli niektórym to święto. Tutaj brawa dla organizatorów, że nie schowali głowy w piasek, tylko podnieśli temat na foru publiczne i wzmocnili środki bezpieczeństwa. A sama publiczność była jak zawsze wspaniała, na Mysticu czuć pewną wspólnotę. Na festiwalu nie ma problemu zamienić kilka słów przed koncertem czy w kolejce do baru z obcą osobą. Zawsze były to miłe rozmowy, jakże to łamie stereotyp metalu i jego fanów. I na koniec – Mystic Festival 2024 udowodnił też, że jego siłą nie zawsze są headlinerzy, ale też mniejsze zespoły. Warto się tu pojawić nawet nie dla konkretnych nazw, tylko dla samego klimatu.