Wydział Remontowy w krótkim czasie stał się jednym z najważniejszych miejsc na rockowej mapie Trójmiasta. To tutaj przeniosły się paprykowe tributy (w najbliższym czasie m.in. Alice in Chains czy Pink Floyd), regularnie odbywają się też inne koncerty czy imprezy z gitarową muzyką. W przeciwieństwie do wielu miejsc, tutejsi właściciele zainwestowali w odpowiednie wygłuszenie sali, nagłośnienie czy światła.
Sobotni koncert w Wydziale był wyjątkowy z dwóch powodów. Grupa Psychollywood zagrała „pośmiertny” koncert, bo z końcem 2012 roku oficjalnie zawiesiła działalność, a basista Pigface Beauty obchodził urodziny. Tortu i toastów oczywiście nie zabrakło.
Imprezę miał zacząć zespół Moust, jednak po raz kolejny musieli odwołać swój występ, tym razem z powodu choroby perkusisty. Mają pecha chłopaki, ale jak to mówią – do trzech razy sztuka… Czy tego chcieli czy nie, jako pierwsi wystąpili panowie z Phono Faber. Ich muzyka opiera się na ciężkich, corowo-numetalowych riffach okraszonych skandowanym wokalem Ananasa, który wcześniej udzielał się w hiphopowym Rymoplastykon. O ile muzycznie można wyłapać u nich ciekawe zagrywki i nóżką da się przytupnąć, po wejściu wokalu już mnie do siebie nie przekonują. Brakuje mi większej zadziorności i corowej siły rażenia. Wizualnie chłopak również odstaje. Z całym szacunkiem, ale okulary na scenie chowamy, bo za grzecznie, a jak brzuszek wystaje, to nie ubieramy białej koszulki… Do jakiegoś studenckiego rocka jeszcze by to pasowało, ale do tej muzy już nie bardzo.
Kolejny na scenie zaprezentował się białostocki Pigface Beauty, w którym na basie gra przedstawiciel Trójmiasta – Brovar. Muzycy grupy są już doświadczonymi zawodnikami na metalowej scenie, wystarczy wspomnieć, że wcześniej grali (bądź nadal grają) w takich kapelach jak Devilish Impressions, Crionics czy Behemoth. Jednak w przeciwieństwie do tych black metalowych składów, pod świńskim szyldem dają upust swojej fascynacji energicznym rock and rollem. Porównań do Chrome Division czy rodzimego Black River nie unikną, zresztą koła na nowo nie starają się wynaleźć. Grają bardzo solidnie i brak większej oryginalności nie jest tutaj żadną przeszkodą. Czuć autentyczną radość, rock and rollowy luz i o to w tym wszystkim chodzi. Wokaliście co prawda brakuje większej chropowatości i niższych rejestrów (szczególnie słyszalne było to w coverze „Ace of Spades” wiadomo kogo), ale wraz z każdą kolejną wypitą szklanką Jacka Danielsa powinno być tylko lepiej. Braku charyzmy zarzucić mu się nie da, ale momentami pieje niczym Halford. Muzycznie było bez zarzutu, Świnie nie biorą jeńców, kwiczą rasowo.
Jakby komuś było jeszcze mało rock and rolla, grający na końcu Psychollywood postawili kropkę nad przysłowiowym „i”. Od pierwszych sekund nie wiedziałem czy bardziej to koncert czy już afterparty. Papieros w gębie, łyk piwa w przerwie grania swojej partii, totalny luz. Oczywiście nie miało to wpływu na ich grę, chociaż kilka przepisów BHP nagięli z pewnością ;) Jak na stypę była to wyjątkowo radosna impreza. To nie był wymuszony koncert, bo wypada zagrać ostatni raz i pożegnać się z ludźmi. Psychollywood czują rock and rolla, sami bawili się nie gorzej niż publiczność pod sceną. Kompletnie nie czuło się granicy muzyk-widz, niejeden z ich znajomych wszedł na scenę, chociażby Kikut z Pneumy czy były perkusista Tomasz Wyrąbkiewicz (obecnie Naked Brown). Naprawdę szkoda, że teoretycznie był to ich ostatni koncert. Pozostaje mieć nadzieję, że jednak zmienią zdanie i znajdą sens we wspólnym muzykowaniu. Nawet jeśli nie pod tym szyldem, to pod jakimś innym, ale w zbliżonym składzie.