Rock Nation vol. 3 (Ucho, Gdynia 21-07-2011)

Namnożyło się za dużo koncertów tych samych zespołów w Uchu. Dosłownie niemal tydzień w tydzień, nie licząc drobnych zmian, występuje właściwie ten sam zestaw. Nie jest to dobre podejście, zwłaszcza gdy te same zespoły grają też pomiędzy kolejnymi koncertami w Uchu w gdyńskim Rockzie. W pewnym momencie robi się zwyczajnie nudno, a takie osoby jak ja nie mają już o czym pisać. Znów chwalić kapelę o której już się napisało tyle superlatyw, że robi mi się wyrzuty, że znowu to samo? Szukać dziury i tym razem napisać dla odmiany coś złego? Swoją drogą kto mi każe w ogóle przychodzić na kolejny koncert takich samych zespołów i jeszcze o tym pisać? Cóż, to akurat mój własny wybór. Na niektóre kapele chodzi się po to, by zobaczyć jak rosną w siłę lub się staczają po równi pochyłej. Na inne z czystej ciekawości, a jak jeszcze zdarzy się coś nieznanego to człowiek jest cały w przysłowiowych skowronkach… I jeszcze te cholerne obsuwy… Niektórzy jednak wolą punktualność, ale punktualnie to nawet autobusy i kolejki nie jeżdżą, a szkoda. Tym razem wyjątkowo postarano się o oprawę dźwiękową, która jak na „małe” zespoły była perfekcyjna. Nie rzężąco, słyszalnie, nie dudniąco. Innymi słowy – wszystko było na swoim miejscu. Złośliwcy mówili, że dźwiękowiec tym razem nie był pijany, więc lepiej słyszał, ale to w sumie nie jest wcale miłe… Jest jak jest, raz lepiej a raz gorzej i tego się trzymajmy. A zespoły? Ciężka sprawa…

Pierwsze zagrało moje ulubione Blue Jay Way i jak zwykle zaprezentowało się fantastycznie.
Już po koncercie usłyszałem jednak głosy niezadowolenia: znów BJW, chłopacy nie umieją grać, Besser jęczy i w ogóle jest straszny, a Korpas wygląda jakby pieprzył się ze swoją gitarą… Cóż, może niektórzy tak odbierają ten zespół. Ja ich uwielbiam, a każdy ich koncert i spotkanie z muzyką chłopaków jest dla mnie przeżyciem. Tradycyjnie zagrali takie kawałki jak „Taki sam”, ogniste „Pierdolone życie”, „Pragnę Cię”, rozwalającą „Sieć” i zawsze mocne „A niech ma” czy „Spieprzaj”. Piąty numer zatytułowany „Obce drzwi” (?) usłyszałem pierwszy raz, choć zdaje się, że nie jest to wcale nowy kawałek. Siódma była ciekawa, nieco mocniejsza interpretacja „Whole Lotta Love” Led Zeppelin (kapeli należącej do ścisłej czołówki inspiracji BJW). Cóż, Besser Robertem Plantem nie jest, a Petecki Johnem „Bonzo” Bonhamem, ale wersja i tak zacna. Następnie zagrali nowy, balladowy, choć niepozbawiony ostrości „Purpurowy kwiat”. Świetny tekst, rzewny układ całości, który w akustycznej wersji był bardziej wyczuwalny. Piękny to utwór. Dziesiąty kawałek był kolejną nowością w postaci „Drogi donikąd”. Jak dla mnie kolejna piosenka z duszą. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie, nie po raz pierwszy zresztą, utwór „Ostatnie Tchnienie”. Nie wiem, który to już raz, ale znów przeszły mnie ciary po plecach… Niesamowity i piękny kawałek. A na bis znienawidzony przez niektórych, a uwielbiany przez innych „Sex”.

Następnie zagrało Ad Rem. Zmiana klimatu na nieco brudniejszą muzykę, kapitalnie podkreśloną przez dźwięk. Do samego zespołu i tego jak prezentuje się na scenie po raz kolejny nie mam większych zastrzeżeń. Podobnie jak poprzednia kapela, AR zaprezentowała swoje największe hiciory: „Mr. Black”, „Black Devil”, „Stąd do wolności” i wiele innych. Nie zabrakło też nowości: utwór „Stand Up” (nie jestem pewien tego tytułu…). Na pewno nie zabrakło energii i szału spoconych ciał pod sceną. Niestety w wypadku AR pojawia się problem: słucha się muzyki chłopaków bardzo przyjemnie, ale z coraz mniejszą dozą satysfakcji, gdy słyszy się ich po raz kolejny odgrywających dosłownie i w przenośni to samo, co na każdym koncercie. Grają chyba za często, albo brakuje im jakiejś własnej tożsamości, która poniesie całość w inne rejony. BJW to jednak pomysł i klimat, AR oprócz imprezowego szału na dłuższą metę nie ma nic ciekawego do pokazania… Może to po prostu zmęczenie zespołem? Gdzieś w połowie koncertu wyszedłem przewietrzyć się, bo dostawałem już pomroczności jasnych z nudów.

Jako trzeci wystąpił Option Hoax. Miałem przyjemność widzieć i słyszeć ten zespół po raz drugi i już od pierwszych dźwięków płynąłem w istnym porażeniu. Jak dla mnie OH to rasowy przestrzenny sludge metal ze spokojniejszym, wysokim wokalem zamiast growlu i screamu. Choć tym razem przestrzeń uciekała w ścianę i kanonadę kolejnych gitarowych rozwiązań i perkusyjnych galopad. Nie zabrakło za to energii i dużej dawki niesamowitych melodii. Trochę tylko szwankowało nagłośnienie wokalu. Łukasza Remisiewicza prawie wcale momentami nie było słychać, ale muzycznie grupa pokazała się pierwszorzędnie. Zagrali m.in. takie utwory jak „The End of the History”, „Lonely Heart”, „Monoculture” czy „Walking”. Z kolei „Samsara” jakoś szybko mi wybrzmiał i nie zdążyłem sobie skonfrontować go z tym co siedzi głęboko w pamięci, ale czy przypadkiem nie był to cover warszawskiej supergrupy Indukti? Całość brzmiała potężnie i bardzo ciekawie, gdyby taki lub nawet lepszy efekt chłopaki uzyskali na płycie, wielu powinno być zachwyconych, a mając jeszcze na uwadze, że Browarczyk był spocony już po drugim kawałku, można śmiało chyba powiedzieć, że nie jest to muzyka łatwa. Aby w nią dobrze wniknąć, trzeba ją czuć, a nie jestem pewien czy znaczna część przychodzącej do Ucha publiki to potrafi. Pod sceną raczej było pustawo, a w samym klubie zostali chyba tylko wielbiciele mocniejszych, progresywnych brzmień i Option Hoax.

Ostatni był In Nomine Dei. Pierwszy raz zetknąłem się z tym zespołem i raczej mnie odrzuciło. Cóż, trzeba przyznać, że grali interesująco, nieco tylko łagodniej od wszystkich trzech wcześniejszych grup razem wziętych, ale wciąż mocno i energetycznie. Mocną stroną zespołu była wokalistka, która obdarzona ciekawym głosem zwracała jednak uwagę czymś innym. Ma ona kapitalne, niezwykle długie włosy. Jak Alina machnęła to włosy dosłownie wirowały kilka metrów za sceną, zupełnie jakby ktoś włączył na chwilę opcję trójwymiarowego obrazu. Nie zostałem jednak do końca koncertu tej grupy, gdyż byłem już trochę znudzony schematyzmem całości, a teksty o Jezusie Chrystusie, Niebie i Boskiej Miłości do człowieka i bliźniego jakoś mnie nie ruszają. Jestem katolikiem, ale jakoś nie czuję śpiewania o takich sprawach. Nie interesuje mnie to, nie potrzebuje tego i w ogóle jakoś nie poczułem większego zachwytu. Może to dziwne, ale prędzej bym poszedł na koncert kapeli w rodzaju Behemoth czy Slayer i pośpiewał z nimi „satanistyczne, bluźniercze i zakazane” pieśni.

Podsumowując, wieczór nie należał do najbardziej udanych w moim życiu. Jednak jeśli wziąć pod uwagę jak zwykle rewelacyjne Blue Jay Way i fantastyczne, mocarne niczym walec Option Hoax, to zdecydowanie był to udany koncert. Nieco słabiej wypadł Ad Rem. Lubię chłopaków i to jak grają, ale w ostatnim czasie wszędzie ich pełno i trochę to nuży. To samo paradoksalnie można by powiedzieć o BJW, ale akurat tej kapeli nie mam nigdy dosyć. Nie spodobało mi się tego wieczru I.N.D – nie ta muzyka, nie to miejsce i nie ten czas. Gdyby zagrali na Przystanku Jezus, albo o bardziej przystępnej godzinie, tudzież wypiłbym więcej, na pewno dobrze bym się bawił.