Rotting Christ to chyba najbardziej znany zespół metalowy z Grecji. Może nie jest to na tyle wielka nazwa w naszym kraju żeby wyprzedawać wszędzie największe sale, ale nie dziwi mnie, że z powodu dużego zainteresowania ich koncert w Gdańsku przeniesiono z Drizzly Grizzly do kilka razy większego B90 znajdującego się zaraz za ścianą. W Warszawie zresztą też zmieniono lokalizację na bardziej pojemną. Czyżby efekt występu na tegorocznym Pol’And’Rocku?
Zanim jednak skupimy się na gwieździe wieczoru, poświęćmy chwilę rozgrzewaczom. Najpierw na scenie pojawili się Francuzi z Seth. To już prawdziwi weterani, bo grają z przerwą od 1995 roku. W tym roku wydali pod skrzydłami Season of Mist swój siódmy album zatytułowany „La France des maudits”. Francuski język i lokalne nawiązania to najciekawsze rzeczy w tym zespole. Od strony muzycznej nic nie zwróciło szczególnie mojej uwagi. Taki generyczny black metal, który wleci jednym uchem i wyleci drugim. Pod tym względem kojarzą mi się z Dark Funeral. Niby wszystko się zgadza, ale też nic nie zostaje później w głowie. Wokalista Seth skojarzył mi się wizualnie z Attilą z Mayhem. Peleryna, stuła i kaptur na głowie – już to widziałem u gardłowego Norwegów.
Na kolejny zespół w postaci Borknagar czekałem z sentymentem, ale też pewnym niepokojem. Niestety, ale grali za długo i w sumie nic dziwnego, że skończyli kilka minut przed regulaminowym czasem. O ile ich stare rzeczy do tej pory się bronią, to już najnowsze propozycje do mnie nie trafiają. Słuchałem ich dwadzieścia lat temu, wtedy w ciekawy sposób łączyli viking z black metalem. Na stare lata wymiękli i zwyczajnie zaczęli nudzić. Nie oczekuję u nich nagle folkowych potupajek, ale też nie tak rozmemłanej muzyki, która powoduje ziewanie, bo nie ma w niej zbyt wielu chwytliwych momentów i jakże ważnego nordyckiego klimatu. Za dużo też u nich się zrobiło czystych wokali, za bardzo łagodzą całość. W momencie kiedy jadą do przodu i do głosu wchodzi black metalowy skrzek, to od razu robi się lepiej. Kiedyś potrafili umiejętnie łączyć melodyjność z epickością, ale gdzieś po drodze się niestety pogubili.
W końcu przyszła pora na gwiazdę wieczoru czyli Rotting Christ. Grecy tym razem przyjechali w ramach trasy z okazji 35-lecia istnienia zespołu, ale też promowali wydany w tym roku album „Pro Xristou”. Nie powinno dziwić, że w głównej mierze skupili się na na swoich nowszych wydawnictwach, ale staroci też nie zabrakło. Z dawnych czasów została im w gruncie rzeczy tylko groźna nazwa. Kiedyś grali black metal, a teraz? Jak dla mnie to takie połączenie Moonspell i Behemoth, z dodatkiem greckich ozdobników. Czyli jest mrok, podniosłość, lokalność, a utwory są chwytliwe, melodyjne, ale też diabeł jest w tym cały czas gdzieś obecny, chociaż głównie tkwi w szczegółach. Mi to akurat nie przeszkadza, nigdy nie aspirowałem do grona prawdziwków i tematy takie jak „zdrada ideałów podziemia” czy wychodzenie do szerszej widowni mnie nie bulwersują. Rotting Christ grają metal po swojemu, na dobre okrzepli w obranej stylistyce, a koncertowo są dobrze naoliwioną maszyną. Pełna profeska wykonawcza i wizerunkowa. Ciężko się do czegokolwiek przyczepić, bo o nudzie nie ma mowy – panowie dbają też o wizualną stronę swoich występów. Mieliśmy dodatkowe światła, dymy i słupy ognia. Sakis Tolis i jego koledzy (oraz brat) doskonale wiedzą do czego służy scena, jakie gesty wykonywać i jak kokietować publiczność. Rotting Christ to zespół, który zasługuje na coraz większą rozpoznawalność, który ma wszelkie predyspozycje do tego by być jeszcze większą nazwą niż obecnie. Czego im osobiście życzę, bo nie dość, że fajnie się ich słucha, to na dodatek dobrze ogląda.