Slipknot, Jinjer, Vended (Gdańsk/Sopot, Ergo Arena 07-08-2022)

Slipknot w Ergo Arenie miał pierwotnie zagrać w 2020 roku, ale z powodu pandemii koronawirusa koncert został dwukrotnie przełożony. Zespół miał promować album „We Are Not Your Kind” z 2019 roku, ale upływ czasu sprawił, że już za miesiąc ukaże się ich kolejna płyta zatytułowana „The End, So Far”. Ostatecznie na setlistę złożyło się swoiste best of tych zamaskowanych panów z Des Moines, a z dwóch najnowszych wydawnictw zagrali tylko po jednym utworze.

Zanim jednak przejdziemy do sedna, warto uwagę poświęcić supportom. Na początek zobaczyliśmy Amerykanów z Vended. To świeży zespół, ale o tyle ciekawy, że grają w nim synowie członków Slipknot – Griffin Taylor (wokal) i Simon Crahan (perkusja), dzieciaki Coreya Taylora i Shawna Crahana. Ten pierwszy bardzo przypomina ojca, podobnie operuje głosem i zachowuje się na scenie. Gdyby „firma Slipknot” miała dalej funkcjonować po przejściu jej obecnych członków na emeryturę, to młody Taylor byłby idealnym kandydatem na wokalistę. Samo Vended gra przyzwoicie, pomimo krótkiego stażu czują się na scenie jakby występowali na niej od lat. Trochę ich muzyka przypomina Slipknot, ale nic dziwnego, w końcu czym skorupka za młodu…

Chwila oddechu i druga rozgrzewka, czyli ukraiński Jinjer. Z uwagi na trwającą rosyjską agresję skierowaną w ich kraj, ten koncert był szczególny. Dobrze, że udało im się pojechać w europejską trasę i zwracać uwagę na sytuację panującą w ich kraju. Czym dalej na zachód, tym mniejsza świadomość sytuacji geopolitycznej panującej u naszych sąsiadów. Z czysto muzycznej strony ich twórczość akurat do mnie nie trafia, to całe połączenie metalcoru, djentu, groove i progressive metalu nie jest tym, czego szukam w muzyce. Tak jak w przypadku Decapitated szanuję za dokonania i pracę nad sobą, ale to nie moja bajka. Zdecydowanym wyróżnikiem Jinjer jest postać wokalistki Tatiany Szmajluk. Ta z pozoru niepozorna dziewczyna o słodkim głosie potrafi nie tylko melodyjnie zaśpiewać, ale przede wszystkim ma wygar w wokalu i potrafi zagrowlować lepiej niż niejeden facet. Towarzyszący jej muzycy też wiedzą po co znajdują się na scenie. Jak ktoś lubi taką muzykę, to z pewnością nie miał powodów do kręcenia nosem. Nie bez powodu Jinjer gra na największych festiwalach w Europie.

Tak jak podczas poprzedniego koncertu Slipknot w Ergo Arenie w 2016 roku, także tym razem scena została zasłonięta kotarą, która opadła kiedy panowie zaczęli grać. Pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i efekt wow udało się uzyskać – raz że jest ich dziewięciu i nosi ich po scenie, to jeszcze gra świateł i ilość ekranów, na których były puszczane animacje robiło wrażenie. Nawet beczki perkusjonistów po bokach sceny były opatulone diodami. Slipknot z trasy na trasę rozwija swoje show, nie przypominam sobie z poprzednich koncertów żeby były u nich słupy ognia i takie nagromadzenie świecidełek.

fot. Fotobank.PL / ERGO ARENA

Panowie z Des Moines rozpoczęli od dość nieoczywistego kawałka w postaci „Disasterpiece” z obchodzącego rok temu swoje dwudziestolecie albumu „Iowa”. Drugi numer i drugie zaskoczenie to „Wait and Bleed” z debiutu, bo zagrali to tak wcześnie w swoim secie. To pierwszy kawałek Slipknot jaki poznałem więc od razu buzia się uśmiechnęła – zresztą nie tylko mi. W dalszej części koncertu praktycznie co piosenka to kolejny hicior, ale muszę przyznać, że w ich przypadku czym starsze tym lepsze. Ich trzy pierwsze albumy cenię najbardziej, obserwuję ich drogę już od czasów debiutu i może dlatego. Żeby jednak nie było marudzenia dziadersa, to nawet te nowsze dają radę i ciężko mówić o nudzie, bo tej w trakcie występu Slipknot się nie uświadczy. Członkowie zespołu biegają po scenie, potęgując tylko panujący na niej chaos. Najbardziej aktywni w tej kwestii to DJ Sid Wilson, który ciągle wychodził ze swojego stanowiska oraz nowy nabytek Michael „Tortilla Man” Pfaff, który jako świeżak chyba ciągle próbuje udowodnić, że należy mu się miejsce w tym cyrku. Jednak Slipknot to nie tylko fikołki, ale też muzyka. Zespół działa niczym dobrze naoliwiona maszyna dając doskonale wyreżyserowane show, tutaj nie ma miejsca na przypadek, chociaż szaleństwo to ich drugi imię. Energia jaką dają z siebie na scenie zostaje im zwrócona przez publiczność i nic dziwnego, że Corey komplementował polskich fanów, chociaż pewnie w podobny sposób zwraca się do ludzi w każdym kraju.

fot. Fotobank.PL / ERGO ARENA

Podstawową część koncertu zakończyli rozszerzoną wersją „Spit It Out” i tradycyjnie podczas tego utworu nie zabrakło motywu z siadaniem publiki i skakaniem w odpowiednim momencie. Bisować zaczęli od charakterystycznego intro z płyty „Iowa” i utworu „People = Shit”. To prawdziwa petarda i numer, który swoją mocą wręcz wgniata w ziemię. Według mnie to najlepszy numer jaki im wyszedł spod palców, więc tym bardziej zyskuje na żywo. Tutaj perkusista Jay Weinberg mógł pokazać pełnię swoich umiejętności i udowodnić, że jest godzien tego stanowiska po nieodżałowanym Joeyu Jordisonie. Następnie zagrali „Surfacing” z debiutu i to by było na tyle. Zapaliły się światła, z taśmy poleciało „’Til We Die” i koncert przeszedł do historii. Był to mój trzeci raz ze Slipknot i muszę przyznać, że zespół nadal ma w sobie moc i energię, którą oddaje ludziom. Zresztą z wzajemnością. Jedyne do czego można się było przyczepić to brzmienie. Czym dalej od sceny, tym się wszystko bardziej zlewało w jedną całość. Wiem, że niektórzy porównywali kiedyś Slipknot do wiertarki i teraz wiem o co im chodziło. Wydaje mi się, że sześć lat temu udało się dźwiękowcom grupy o wiele lepiej opanować Ergo Arenę. Tym razem odniosłem wrażenie jakby ich robota polegała na przekręceniu wszystkich gałek w prawo. Ciekawe jak to brzmiało na trybunach. Jednak przede wszystkim liczyła się tutaj możliwość ponownego obcowania z muzyką na żywo. Publiczność szczelnie wypełniła Ergo Arenę i widać było po ludziach, że przekładanie koncertu tylko zaostrzyło apetyt i w końcu cierpliwość została wynagrodzona. Slipknot regularnie odwiedza Polskę więc jeśli będziecie mieli okazję, to na pewno warto się wybrać na ich koncert w przyszłości. Jest na co popatrzeć.

PS Jako że panowie mieli dzień wolny przed koncertem, to można było natknąć się na nich na mieście. Gitarzysta Jim Root był widziany w okolicy sopockiego monciaka, drugi gitarzysta Mick Thomson w Oliwie przy Riffie, a DJ Sid Wilson odwiedził gdańską 100cznię.

PS2 Dziękuję Mystic Coalition za możliwość napisania relacji i Ergo Arena za zdjęcia.

Setlista:
1. Disasterpiece
2. Wait and Bleed
3. All Out Life
4. Sulfur
5. Before I Forget
6. The Dying Song (Time to Sing)
7. Dead Memories
8. Unsainted
9. The Heretic Anthem
10. Psychosocial
11. Duality
12. Custer
13. Spit It Out

14. (515)
15. People = Shit
16. Surfacing

fot. Fotobank.PL / ERGO ARENA