Solidarity Of Arts: Pussy Riot, Siksa, Felicita & Śląsk, Mary Komasa (Gdańsk, B90 23-08-2019)

Kiedy opublikowano line up piątkowego wydarzenia w ramach Festiwalu Solidarity od Arts 2019 #odwaga, od razu nasunął mi się wniosek: to będzie niezwykły koncert i wyjątkowe przeżycie. Nietuzinkowa instrumentalistka Mary Komasa, pozornie niedające się pogodzić zestawienie muzyki elektronicznej brytyjskiego twórcy Felicity i zastygłego przez lata folkloru w projekcie Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, kontrowersyjny w przesłaniu i ekspresji duet Siksa czy – wreszcie – znana na całym świecie rosyjska grupa Pussy Riot.

Mary Komasa, fot. Dawid Linkowski / Archiwum ECS

I nie zawiodłam się. Prawie pięciogodzinne wydarzenie w klubie B90 było nie tyle koncertem, ile performancem o wielu różnorodnych, choć i wspólnych twarzach, stylach i przesłaniach.

Wieczór rozpoczęła piękna Mary Komasa, prywatnie żona reżysera Antoniego Łazarkiewicza, córka aktora Wiesława Komasy i siostra reżysera Jana o tym samym nazwisku, a zawodowo kompozytorka, wokalistka, autorka tekstów, instrumentalistka i modelka mieszkająca w Berlinie. Mary to osoba bez wątpienia charyzmatyczna i utalentowana. Swój występ zadedykowała pokojowi, zarówno w Polsce, jak i w internecie. Hejt, jak powiedziała, był głównym powodem tragedii związanej ze śmiercią prezydenta Pawła Adamowicza. I chociaż w Polsce nie żyje się łatwo, a kraj nie daje zbyt wiele nadziei, artystka wierzy jednak, że wszystko może się jeszcze zmienić. (Tu przyszedł mi na myśl jeden z plakatów zawieszonych w B90: „Głosuj. Urna twoja mać”…).

Wokalistka wystąpiła oczywiście z didżejem (jak można przypuszczać, mężem Mary) odpowiedzialnym za muzykę elektroniczną i takąż perkusję, jednak dużą część elektroniki brzmiącej w teledyskach przejął kwartet smyczkowy. Moim zdaniem to bardzo dobra decyzja, nie tylko z uwagi na urozmaicenie warstwy muzycznej i artykulacji, ale też większą selektywność harmoniczną. Do niektórych utworów Komasa akompaniowała sobie też na pianinie elektrycznym (np. do „Lost me”, do której teledysk nagrała z Anją Rubik). Podczas ponadgodzinnego koncertu wykonała około 10 utworów w języku angielskim, w różnych aranżacjach.

Piosenki Komasy można chyba nazwać szeroko pojętym popem, jednak bynajmniej nie jest to pop banalny. I chociaż linie wokalu wpadają w ucho, opierając się na klasycznej harmonii, akompaniament – zwłaszcza w kwartecie – tę harmonię urozmaica. Smyczki prowadzą muzyczny polilog, zarówno ze sobą, jak i z bitami, a także głosem. Dzięki temu warstwa instrumentalna tworzy odrębną przestrzeń, która jednocześnie doskonale dopełnia całości silnemu, czystemu głosowi Komasy. W smyczkach nie ma niekonwencjonalnej artykulacji (sporadycznie tremolo, flażolety, częściej staccato), dominują pierwsze skrzypce. Utwory mają klasyczne dwudzielne metrum, a teksty wydają się raczej nieskomplikowane.

I chociaż to nie do końca mój muzyczny świat, słucha się tego – zwłaszcza w wersji z żywymi instrumentami – bardzo dobrze, żałując może, że nie jest się w miejscu nieco przytulniejszym, gdzie na fotelu lub kanapie można oddać się tej muzyce, np. sącząc wino.

Śląsk, fot. Dawid Linkowski / Archiwum ECS

Felicita oraz Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk” stanowiło drugą propozycję wieczoru. Widowisko multimedialne „Soft Power” brytyjskiego producenta muzyki elektronicznej to wizualno-muzyczne novum, wobec którego trudno przejść obojętnie. Felicita, artysta o polskich korzeniach i wielbiciel „Bolka i Lolka”, wybrał zupełnie „nieelektronicznych” tancerzy – siedem osób czerpiących w swojej sztuce z tańców narodowych (i występujących w tradycyjnych strojach) – dorobku raczej schematycznego, skostniałego, niekoniecznie rozwijanego, a raczej kultywowanego w jak najbardziej pierwotnej formie. To wszystko zostało przekazane w choreografii, która bez wątpienia ukazywała jakieś obrazy: oniryczne, ludyczne, emocjonalne czy romantyczne.

Miałam wrażenie, że występ składa się z kilku części przedzielonych czymś w rodzaju dźwiękowych (szum przypominający włączony wentylator lub śmigło) refrenów, kupletów. W większości części występowali wszyscy tancerze, dwie lub trzy były poświęcone solowemu występowi kobiecemu, podobna liczba umuzyczniała pustą scenę. Stroje ludowe (np. góralskie) prezentowano na przemian z ubraniami z dawnych epok, co niekiedy wzbogacało interpretację. W części z góralszczyzną na przykład muzyka elektroniczna imitowała folklor – zarówno w harmonii, jak i przez tzw. burdon, czyli stały, niski dźwięk. Ilustracyjność ujawniała się też w częściach imitujących dźwiękowo pozytywkę, co stanowiło tło do tańca i ruchów naśladujących powoli psujące się lalki.
Folklor nie dotyczy jednak tylko warstwy tanecznej. Mniej więcej w połowie spektaklu usłyszeliśmy bowiem tradycyjną pieśń wykonywaną a cappella po polsku, najprawdopodobniej przez starszą wieśniaczkę. Pieśń, czy raczej piosenka, początkowo emitowana jest bez zmian, ale w kolejnych częściach widowiska wyodrębnione jej fragmenty poddano przeróbkom (np. miksowaniu).

Momentami miałam wrażenie, że brakuje mi narzędzi, by wszystko zinterpretować. Niekiedy przekaz do mnie nie trafiał lub wydawał się groteskowy czy przejaskrawiony. Publiczność także reagowała różnorodnie – niektórzy wychodzili, inni stali jak zaklęci, ale końcowe owacje stanowiły raczej dowód uznania. Celem Felicity – jak mówił w wywiadach – było eksperymentowanie – zestawianie pozornie odległych światów muzycznych, złamanie konwencji, niejako zweryfikowanie aktualności i elastyczności tradycji muzycznej, w tym wypadku polskiej. Czy nowa jakość, tradycja i elektronika, nowoczesność i folklor, ludowe tańce oraz komputerowe brzmienia dają się pogodzić? W moim odczuciu tak, przynajmniej w „Soft Power”.

Siksa, fot. Dawid Linkowski / Archiwum ECS

Przedostatni punkt piątkowego programu to lokalna twórczyni – Siksa. Siksa jest właściwie duetem, szokującą, kontrowersyjną mieszanką tworzoną przez Alex Freiheit oraz Piotra Buratyńskiego. Duetem, który – dzięki charyzmie wokalistki – wypełnia muzyczną, sceniczną, a nawet pubową przestrzeń po brzegi.

W tej muzycznej przestrzeni nie ma pauz, zaś utwory płynnie się przenikają. Nie ma rytmu ani melodii. Jest przesterowany bas, który gra frazy złożone z dwóch dźwięków mogących być prymami akordów, to znów przyspiesza, dając wrażenie solówki. Wszystko jest hałasem, początkowo drażniącym uszy. Kiedy jednak słuch się przyzwyczai, ze zdumieniem odkrywamy, że żaden inny instrument prócz tego basu nie jest już potrzebny – w dziwny sposób zastępuje on perkusję, klawisze czy gitary elektryczne. Nie sam oczywiście. Właściwym, głównym i wyjątkowym wypełnieniem jest tu wokal Alex – silny, czysty, delikatny jak śpiew dziewczyny lub krzyczący niczym w dynamicznym utworze Nosowskiej. Ten wokal wykonuje jakieś melodie, prawdopodobnie udałoby się je nawet zapisać i określić tonację – wydają się bardzo harmoniczne, jednak w notorycznym dysonansie z basem nie jest to łatwe. Ale żeńska Siksa trzyma ją bez problemu.

Język polski przeplata się z angielskim, melorecytacja i rapowanie ze śpiewem – wokalnie dzieje się bardzo wiele. Bas natomiast brzęczy niczym mucha, wzmacniając obrazoburcze i boleśnie szczere wersy ni to nauczonych piosenek, ni to freestyle’u.

Alex pojawia się na scenie, jednak zagrzewa tam miejsce tylko na kilka minut. Za chwilę bowiem widzimy ją z drugiej strony sali – śmiało wspina się na barierki dźwiękowców, nie przestając rapować. Jest drobną kobietą w blond peruce i mocno podkreślonych na niebiesko oczach. Kicz, performance, happening. Ciąg dalszy „Szmerów w sercu” Siksa prezentuje w samym środku publiczności. Dumnie kroczy po sali, zaglądając nam w oczy i wprawiając nas w onieśmielenie. Nie wiedzieć czemu oraz jakim sposobem, wywołuje w nas wstyd czy strach. Siksa nas przejrzała, „porozmawiajmy jak psy”, „bla bla bla bla”. Czujemy swoje przewinienia, swoje maski, sztuczności, chcemy wyjść, uciec, zniknąć z jej pola widzenia, bo to o nas… A jednak stoimy z otwartymi ustami, pozwalając, by owo żeńskie połączenie Świetlickiego i Masłowskiej nas obnażyło.

Na występ Siksy trzeba przyjść. Po prostu.

Pussy Riot, fot. Dawid Linkowski / Archiwum ECS

I wreszcie przyszedł czas na gwiazdę. Po takich emocjach, jakich dostarczyli nam wszyscy artyści, jesteśmy wręcz wdzięczni za kilka minut oddechu przed kolejnym występem, który okazuje się kolejną dawką wewnętrznych tajfunów. Jakże zresztą inaczej, gdy na scenę wchodzi Pussy Riot

Wcześniej jednak przy mikrofonie pojawia się mężczyzna, który przybliża koncert tego, co zaraz ma nastąpić, a mianowicie multimedialnego widowiska bazującego na książce Marii Alyokhiny „Riot Days”, przetłumaczonej na kilka języków (jak to możliwe, że nie na polski??). Alyokhina to członkini Pussy Riot i jedna z aresztowanych podczas happeningu w soborze Chrystusa Zbawiciela w Moskwie, w którym, w 2012 roku, artystki wykonały kilkudziesięciosekundowy fragment piosenki „Bogurodzico, przegoń Putina” (Богородица, Путина прогони). Oskarżono je o wandalizm oraz profanację świątyni i trzy z nich, w tym Marię, skazano na dwa lata łagrów. Z biografii możemy się dowiedzieć, m.in. w jak nieludzkich warunkach przetrzymywano aktywistki. Są tam fragmenty dzienników autorki, teksty piosenek i szczegółowe relacje z zesłania.

Dzięki sugestywnemu, wzruszającemu spektaklowi, który przedstawiło nam w piątek czworo członków Pussy Riot, staliśmy się świadkami historii, która poruszyła cały świat. Historii o bezprawiu, wszechwładzy Putina, bezsilności zwykłego obywatela Rosji, a także o walce, którą Pussy Riot toczy po dziś dzień. „Everyone can be Pussy Riot” – głosił napis na sprzedawanych przed salą koszulkach, z których część dochodu zostanie przeznaczona na więźniów politycznych. Do kasy ustawia się ogromna kolejka.

Ten multimedialny spektakl z podziałem na role, z saksofonem, perkusją i klawiszami, z dzikim tańcem, stylizowanym na kościelny śpiewem, rapowaniem, a nawet oblewaniem publiczności wodą, zostanie mi w pamięci na długo. Emitowane na telebimach zdjęcia przeplatane z fragmentami z sądu czy aresztowania i tłumaczone na polski oraz angielski teksty artystów chyba w każdym na sali wywołały podobne emocje. Niektórzy nie omieszkali ich zresztą wyrazić: „je**ć Putina”, „no pasarán!”.

Aż chciałoby się dodać: „My też w Polsce mamy materiał na niejedną tego typu piosenkę”. Ba, na cały album. Niestety.

Aby jednak nie kończyć tak smutną refleksją, chciałabym jeszcze krótko podsumować piątkowy Festiwal Solidarity od Arts #odwaga. Pomimo bowiem różnorodności przekazu i stylistyki artystów, pojawiły się również mosty, wspólne mianowniki, a mianowicie oczywiście… sztuka. Sztuka ponad podziałami, krajami i religiami, sztuka walcząca, sztuka zabierająca głos w polityce, sztuka niosąca przekaz, sztuka uwalniająca, sztuka tolerancyjna, łącząca. Sztuka niosąca nadzieję.

I oby kolejna edycja Festiwalu Solidarity of Arts takimi wspólnymi mianownikami się cechowała, oby organizatorzy – którym chylę czoło – wciąż zapraszali ludzi, którzy uzmysłowią nam, że warto walczyć, choćby poprzez sztukę, a kto wie, może zachęcą do działania.

Zapewne nie ja jedna już teraz czekam na przyszły rok i kolejne spotkania ze sztuką, które wywołają tak różnorodne, sprzeczne i silne przeżycia artystyczne, że pozostawią trwałe ślady w duszy i umyśle.

A już zupełnie na koniec chciałam jeszcze przypomnieć przesłanie gwiazd wieczoru: „Everyone can be Pussy Riot”.

„Bogurodzico, przegoń…”