Solidarity Of Arts: Tangerine Dream, Holly Herndon, Ben Frost (Gdańsk, B90 22-08-2019)

Inauguracyjny koncert festiwalu jedenastej edycji festiwalu Solidarity Of Arts odbył się w klubie B90, a podczas niego zagrali: znany z muzyki do niemieckiego serialu „Dark” Ben Frost, amerykańska awangardowa artystka elektro-folkowa Holly Herndon oraz legenda muzyki elektronicznej, niemiecka formacja Tangerine Dream. Warto nadmienić, że hasłem przyświecającym tegorocznej edycji festiwalu Solidarity Of Arts odbywającym się w Gdańsku jest słowo-klucz: odwaga. Zaproszonym artystom odwaga towarzyszy bowiem na wielu płaszczyznach, bo nie tylko w poszukiwaniach twórczych, ale przede wszystkim w niezgodzie wobec zła i otwartym dialogu na temat niedostatków świata – ograniczeń praw człowieka, populizmu, nacjonalizmu, łamania zasad demokracji czy bierności polityków wobec zmian klimatu. Sam klub B90 również jest miejscem, gdzie odwaga w tych znaczeniach ma ogromną wartość i nie raz było to podkreślane i zauważane. Jak wypadł czwartkowy koncert?

Jako pierwszy zaprezentował się Ben Frost, czyli australijski kompozytor mieszkający obecnie w Islandii, który szerzej dał się poznać za sprawą muzyki napisanej do niemieckiego serialu fantastycznonaukowego „Dark”, którego drugi sezon niedawno miał swoją premierę na popularnej platformie streamingowej Netflix. Ciemna, brudna i mało przystępna fala dźwięków, którą Frost zaoferował sprawiała, że szyby w klubie drżały, a wibracje można było poczuć na całym ciele. Dość wspomnieć, że w fosie podmuch niskich dźwięków dosłownie przesuwał fotografów próbujących zrobić jakiekolwiek zdjęcie muzyka. Niestety było to niemal niemożliwe, bo odpowiedzialny za oprawę świetlną tej części koncertu MFO (Marcel Weber) według mnie (i opinii innych fotografów zmagających się z czasem i możliwościami technicznymi panującymi pod sceną) nie podołał. Było ciemno, szaro i niewyraźnie, co może i korespondowało z industrialnym hałasem preferowanym przez Frosta, ale niestety w uniemożliwiało złapanie sensownego kadru kompozytora schowanego za konsoletą i laptopem.

Pod względem oświetlenia nieco lepiej było na drugiej części czwartkowego wieczoru, czyli występu Holly Herndon, amerykańskiej artystki, performerki i działaczki społecznej, która tworzy awangardową mieszankę elektroniki i folku, korzystając z łączenia dźwiękowych pasaży z wokalizami przetwarzanymi przez syntezatory, urządzenia do procesowania głosu, a nawet tworząc je z pomocą komputerów. Był to intrygujący występ, nie tylko ze względu na oprawę dźwiękową, ale także na ubiór samej artystki i trójki pań wspomagających artystkę jako chór. Białe suknie, chusty sprawiające wrażenie jakby na scenę wyszły zakonnice i tym podobny stroje w połączeniu z miejscami bardzo niepokojącymi zaśpiewami jakby były wyrwane z niedawno mającego swoją premierę horroru „Midsommar” Ariego Astera. Tam co prawda muzykę napisał Bobby Krlic, ale założenia wydawały mi się bardzo podobne. Występ Herndon sprawiał bowiem wrażenie jakiegoś rytuału, zaangażowanej sekciarskiej modlitwy ludzi i robotów (tu personifikowanych przez wykorzystanie komputerów oraz syntezatorów w tworzeniu muzyki). Poza tym ile grup, która tak intensywnie wspomaga się sztuczną inteligencją można wskazać? To potrafi zrobić niemałe wrażenie, choć przyznam szczerze, że mi wydało się trochę za monotonne i za mało angażujące, zwłaszcza ze względu na porę, a ta nie należała już do najwcześniejszych.

Najbardziej wyczekiwany, nie tylko przeze mnie, ale także przez wielu zebranych w klubie, był koncert Tangerine Dream, który rozpoczął się chwilę po północy. Niemiecka legenda, obecnie dowodzona przez Thorstena Quaeschninga, zaprezentowała przekrojowy materiał obejmujący całe pięćdziesiąt lat istnienia elektronicznej formacji. Obok zdecydowanie najlepszego oświetlenia, bo nie brakowało bardzo interesujących i idealnie łączących się z muzyką wizualizacji wyświetlanych na ekranach bocznych i tym znajdującym się bezpośrednio za zespołem. Obecny skład, wybrany i naznaczony przez zmarłego w 2015 Edgara Froese, dodatkowo wspomagany był przez gościa specjalnego, Paula Fricka z elektronicznego ansamblu Brandt Brauer Frick, który uzupełniał dźwięki wykonywane i puszczane przez członków Mandarynek. Oczywiście, dziś tego typu dźwięki i kolaże soniczne zrobić i przetworzyć jest dużo łatwiej aniżeli w latach 60-tych czy 70-tych, bo na stołach mikserskich nie brakowało laptopów, ale formacji i tak należy się ogromny ukłon w pas za niesamowity spektakl jaki tworzyli grając kompozycje tworzone przez lata. Nie brakowało bowiem ani mocniejszych, niemal dyskotekowych przyspieszeń i pulsacji, wyciszonych i selektywnych, niemal ambientowych pasaży, rozbudowanych progresywnych form, od których grupa przecież nie stroniła, aż po dźwięki mroczne, niepokojące i wreszcie łagodnie kołyszących. O ile puszczenie sobie dowolnego materiału formacji we własnym domu wywołuje fenomenalne wrażenia słuchowe, o tyle słuchanie ich na żywo miało w sobie coś magicznego. Jeszcze bardziej magiczna była cisza jaka panowała w klubie w oczekiwaniu na rozpoczęcie koncertu Mandarynek. Prawdziwe misterium, które następnie zostało nagrodzone niemal dwugodzinnym koncertem zwieńczonym improwizacją zagraną na bis.

Mimo czwartku i straszliwych godzin, do samego końca ani w klubie, anie bezpośrednio przed nim, na ulicy Elektryków, nie brakowało ludzi. a w samym klubie na wszystkich trzech wykonawcach były tłumy. Odważnym posunięciem było też na pewno zestawienie ze sobą tak skrajnie zróżnicowanych i prezentujących znacząco różniące się między sobą światów muzycznych – od agresywnych i nieprzyswajalnych tonów Frosta, przez przedziwne w pierwszym zetknięciu zlepy Herndon, aż po występ nadal niesamowitego Tangerine Dream, które choć nie przesuwa już żadnych granic muzyki elektronicznej, to nadal potrafi wywołać fantastyczne wrażenie, choć najwięcej radochy z kolejnego spotkania z Mandarynkami mieli Ci fani, którzy na ich koncertach bywali jeszcze w czasach Froesego i tworzenia przez niego nietuzinkowych rozwiązań i eksperymentów dźwiękowych. Nie mam wątpliwości, że był to bardzo udany i nietypowy dla mnie wieczór, bo po raz pierwszy byłem na koncercie stricte elektronicznym, a do tego o charakterze zdecydowanie nastawionym na chłonięcie dźwięków i kontemplację, bo przy Tangerine Dream aż chciało się zamykać oczy i po prostu słuchać w nieskończoność.