Z debiutanckimi przedsięwzięciami delikatnie mówiąc bywa różnie. W przypadku Helliad Fest dochodziły jeszcze spore oczekiwania związane z faktem, że to jedyna tak duża impreza metalowa na Pomorzu. Pomimo drobnych niedociągnięć pierwsza edycja festiwalu okazała się niewątpliwym sukcesem, wielkie brawa dla organizatorów, że podołali temu zadaniu, bo o wyłożenie się z pewnością nie było trudno. Zanim muzyka zabrzmiała na Kolibkach, dzień przed w gdyńskim Uchu w ramach rozgrzewki zagrały coraz bardziej rozpoznawalne, obiecujące polskie kapele takie jak Sunworm, Thaw, In Twilight’s Embrace, Entropia, Belzebong oraz William Malcolm i Nigtrun87.


Głównym punktem Helliad Festu był oczywiście sobotni koncert plenerowy w niezwykle malowniczym miejscu w parku na Kolibkach. Pogoda tego dnia była słoneczna, iście piknikowa i taki był też początek imprezy, uwypuklała to jeszcze frekwencyjna kameralność festiwalu. Plenerowe imprezy szczególnie na uboczu mają to do siebie, że ważny jest aspekt organizacyjny. Od tej strony wszystko zagrało jak należy, kolejki po piwo nie były długie, food trucki nie miały problemów z wyrobieniem się z zamówieniami, toi toie też nie były szczególnie oblegane. Na pewno w przypadku większej ilości widzów nie byłoby tak różowo, ale przy takiej frekwencji wszystko było dopięte jak trzeba. To oczywiście ważne kwestie, ale najważniejsza była muzyka. Bardzo dobrym posunięciem było wykorzystanie dwóch scen dzięki czemu każdy z koncertów rozpoczynał się o czasie, a z tym na takich dużych imprezach bywa różnie.


W roli otwieracza zaprezentował się szwedzki death metalowy Desolator inspirujący się Immolation czy Morbid Angel. Zaraz po nich miał wystąpić norweski Slagmaur, którego występ został jednak odwołany, a w ich miejsce wskoczył gdański Hadal łączący black metal i shoegaze. Następnie zaprezentowali się krakowianie z Thy Disease. Ostatnio nie byli co prawda zbytnio aktywni, ale mają wkrótce powrócić z nowym materiałem w swoim stylu zawierającym elementy death i blacku oraz industrialu. Kolejnym zespołem Helliad Festu było Blaze of Perdition z Lublina. Panowie parają się black metalową sztuką, z płyty na płytę coraz dojrzalszą, stawiającą bardziej na budowanie klimatu niż wypluwanie dźwięków z szybkością karabinu maszynowego. Kolejne dwa zespoły to już nowoczesna strona metalu, wychodząca poza ramy gatunku. Najpierw warszawski Obscure Sphinx z charakterystyczną Zosią Fraś na wokalu. Grupa ostatnio mniej koncertuje, skupia się na tworzeniu czwartej płyty, która będzie pierwszą w odchudzonym składzie po odejściu jednego z gitarzystów. Zabrakło mi w ich koncercie niezwykle ważnego u nich przeszywającego ciało dźwięku, ale brzmieniowo było na Kolibkach tego dnia ciężko. Pod tym względem niektóre koncerty brzmiały lepiej słuchane ze strefy gastro. Zaraz po Obscurach zaprezentowali się reprezentanci gospodarzy, czyli gdyńskie Blindead, które zagrało w całości swój najnowszy album „Niewiosna”. Gościem specjalnym na płycie jest Nihil znany z Furii i on też wcielił się w rolę frontmana. Nowe wcielenie Blindead może być dla niektórych dość ciężkie w odbiorze, dlatego też wzbudza różne emocje. Mi akurat bardzo się podoba. Następni w kolejce byli death metalowcy z Decapitated. Zespół nie bierze jeńców, zagrali w swoim stylu, bardzo energetycznie, bez wytchnienia.


W końcu przyszła pora na główną gwiazdę Helliad Festu, czyli norweski Satyricon. Zespół wzbudził największy entuzjazm i zgromadził największą ilość publiczności pod sceną. Niegdyś reprezentanci „leśnego” black metalu, obecnie grający we własnym oryginalnym stylu wychodzącym poza ramy tego gatunku. Oprócz nowych rzeczy w setliście nie zabrakło kultowego „Mother North” z nuconą przed publiczność charakterystyczną melodyjką. Spory entuzjazm wzbudziły też kawałki z „Now, Diabolical”, Satyricon zagrał połowę tej płyty – oprócz tytułowego było też „To the Mountains”, „The Pentagram Burns” i na koniec koncertu ten najbardziej znany numer, czyli „K.I.N.G”. Obchodzący swoje dwudziestolecie, kontrowersyjny wśród opinii fanów album „Rebel Extravaganza” reprezentował utwór „Havoc Vulture”. To właśnie od tej płyty zaczęła się stylistyczna wolta Norwegów. Na sam koniec zaprezentowała się białostocktexta Batushka. Ten black metalowy projekt ostatnio wzbudził sporo kontrowersji i nie chodziło tutaj o muzyczną czy ideologiczną stronę. Pewne sprawy związane z ich działalnością ma rozstrzygnąć sąd, nieobeznani i zainteresowani tematem niech sobie wygooglują co trzeba, ale abstrahując od tego, ten zespół jest fenomenem. Ich nowa płyta zaraz po wydaniu wskoczyła na pierwsze miejsce na liście sprzedaży w Polsce, panowie jeżdżą ze swoim „cyrkiem” po całym świecie wszędzie wzbudzając zainteresowanie. Cała ta cerkiewna bogata otoczka może robić wrażenie, warto ich koncert zobaczyć dla samej oprawy.


Tym samym pierwsza edycja Helliad Fest przeszła do historii. Był sukces, naprawdę się cieszę, że tak to się udało, chociaż oczywiście nie zabrakło też drobnych potknięć. Organizatorzy w zapowiedziach dużą wagę przywiązywali do wartości rodzinnych, wymiany kulturowej z krajami skandynawskimi, ale jakoś nie było tego specjalnie widoczne. Również dojście na miejsce mogło przysporzyć trochę kłopotów przez nieobeznanych z terenem, szczególnie kiedy już zaszło słońce. Natomiast z pewnością miało to swój urok, sam park na Kolibkach jest niezwykle ładnym terenem, w którym nie czuje się obecności zaraz obok dużego miasta. Wspominałem też wcześniej o brzmieniu, nagłośnieniowcy mieli momentami problemy z opanowaniem tego tematu. Mam nadzieję, że do zobaczenia za rok i że będzie to wszystko równie dobrze, a nawet jeszcze lepiej zorganizowane.
