Czym jest cover? Okładką? Płaszczem? Pokrywką garnka? Z pewnością tym wszystkim, ale zdecydowanie nie jest odwzorowaniem kropka w kropkę czyjegoś utworu, o czym wielu muzyków często zapomina. W gdyńskiej Arenie zaprezentowano kwintesencję tego, czym powinien być cover. Pochodząca z Włoch grupa występująca pod szyldem The Wall Live Orchestra dała niemal trzy godzinny spektakl muzyczny, poświęcony jednemu z największych albumów w historii muzyki – Pink Floyd The Wall z 1979 r.
Koncert rozpoczął się chwile po godzinie dziewiętnastej, a ludzi wciąż napływało. Na scenie jako pierwsi pojawili muzycy orkiestrowi, a następnie reszta zespołu. To, co przykuło moją uwagę już na samym początku, to ilość mikrofonów. Jak się szybko okazało, to nie wokalista i czterech członków chóru, a pięciu odrębnych wokalistów o niezwykle zróżnicowanych barwach i niesamowitych osobowościach scenicznych. Wyjaśniając raz jeszcze, koncert The Wall był w całości zrealizowaniem i odwzorowaniem historii zawartej na płycie Pink Floyd, tak więc jeśli chodzi o setlistę, to każdy ją zna z płyty.
Od pierwszych dźwięków wiedziałem, że będzie to zdecydowanie dobry koncert, a po pierwszym solo na gitarze w „In the flesh” byłem przekonany o klasie muzyków. O ile jak wspomniałem na początku nie było to idealne odwzorowanie co do joty, o tyle był to zdecydowanie atut. Przede wszystkim wokaliści perfekcyjnie byli dobrani do swoich ról. Wiadomo, że sam album jest tak teatralnie skonstruowany bardziej w coś na zasadzie opery niż zestawu piosenek. W tym przypadku, nic nie było odśpiewane ani odegrane. Wokaliści przeżywali każdy kolejny utwór, jeszcze bardziej dając możliwość zrozumienia opowieści zawartej na płycie. Dodatkowej mocy dawał chór utworzony z jak sądzę ponad 20 osób wykorzystany w części utworów. Podejrzewam, odnajdując tam znajome twarze, stworzony z lokalnych wokalistów, aczkolwiek był zdecydowanie użyteczny i doskonale przygotowany. Nie zabrakło również grona małolatów w kolejnych odsłonach „Another Brick in The Wall”. Szczerze mówiąc dla mnie jak i dla większości fanów, były to zdecydowanie najbardziej oczekiwane momenty z najżywszym udziałem publiczności.
Występ jak i płyta podzielony został na dwie części. Po pożegnaniu się ze światem w utworze „Goodbye cruel world”, muzycy na 15 minut zeszli ze sceny. Podczas przerwy zostałem miło zaskoczony gdyż organizator zaprosił mnie po koncercie na małe spotkanie z muzykami którzy bardzo chcieli mnie poznać. No dobra ,może nie aż tak bardzo, ale ja z przyjemnością przyjąłem zaproszenie.
Druga część koncertu w mojej ocenie była zdecydowanie lepsza pod wszelkimi względami i wcale nie wpłynęła na moją percepcję świadomość, że po koncercie czeka mnie miłe spotkanie. Doskonałe wykonania „Hey You” oraz „Is there anybody out there”, po czym znowu przejście w teatralno-operowy nastrój w kolejnych utworach aż do chyba najlepszego na płycie „Comfortably Numb”. Ani muzycznie ani wokalnie nie zostałem zawiedziony. Liczyłem na perfekcyjną solówkę i ją dostałem, a wokaliści spisali się na medal. Nie dość, że harmonijnie brzmieli dokładnie tak jak powinni, to miałem nieodparte wrażenie, że wyjątkowo w tym numerze dopasowali swoje barwy głosu w takim stopniu, że słysząc ich z płyty uwierzył bym, że to Gilmour i Waters. Podobne wrażenie miałem niedługo później w piosence „Run Like Hell”. W przeciwieństwie do mojego ojca uważam, że ostatnie cztery numery były jednymi z najlepszych akcentów koncertu. „Waiting for the worms” było mocne i z powerem, którego na płycie aż tak nie odczuwam. „The Trial” był w mojej ocenie podsumowaniem wszystkich sceniczno-teatralnych popisów wokalnych jakich doświadczałem w poprzednich numerach. Kończący muzyczny spektakl melancholijny „Outside the wall” był wielkim wyrazem tego, że dla zespołu nie były to tylko piosenki, a przejmująca historia, którą trzeba było odpowiednio zakończyć.
Opowieść muzyczna dobiegła końca, ale nie dobra zabawa gdyż zespół postanowił na bis wykonać dwa razy mocniej, pięć razy głośniej i raz więcej utwór „Another brick in the wall part II”. Publiczność już w pozycji wertykalnej żywo uczestniczyła w zakończeniu koncertu klaszcząc w rytm jednego z najsłynniejszych utworów rockowych świata.
O ile Waters tworząc album „The Wall” w zamyśle miał stworzenie metafizycznego muru, odgradzającego go od wielkich stadionowych koncertów, od tłumów i całego okrutnego świata, o tyle ten występ kwitując utworem „Another Brick in the wall” zburzył wszelkie mury dzielące gdyńską publiczność od muzyków i muzyki jaką zaprezentowali podczas koncertu. Nie można traktować tego jak zbioru piosenek Pink Floyd odegranych przez jakiś zespół, bo z góry skazuje się to na porażkę. Występ był przepięknym show z doskonałą muzyką Pink Floyd zaprezentowaną w autorskiej odsłonie nie ujmującej niczemu oryginalnej koncepcji.