Tom G. Warrior to już postać kultowa w świecie metalu. Lider Hellhammer, następnie Celtic Frost, powołał w 2008 roku do życia zespół Triptykon, który dorobił się na razie dwóch albumów studyjnych. Gdański koncert był ostatnim z czterech na mini-trasie po Polsce. Jako supporty wystąpiły: niemiecki Secrets Of The Moon, oraz dwie polskie załogi – lubelski Blaze Of Perdition i Mord’A’Stigmata z Bochni.
Jako pierwszy na scenie pojawił się Blaze Of Perdition. Zakapturzeni muzycy zaprezentowali black metal w średnich i wolnych tempach z nielicznymi przyśpieszeniami. Specyficzna odmiana czarnej sztuki, troszkę momentami może przynudnawa, ale znalazła poklask i uznanie całkiem dużej już grupy osób znajdujących się pod sceną od początku występu. Bardzo dobre brzmienie, które utrzymało się przez wszystkie supporty na wysokim poziomie. Bardziej podobały mi się te klasyczne blackowe pasaże i rytmy w wykonaniu B.O.P. niż progresywne wykrętasy.
Następna kapela ukołysała mnie prawie do snu. Ale nie dlatego, że wprowadziła mnie w miły stan, tylko dlatego, że zmęczyła moje ucho i zanudziła je na śmierć. Mord’A’Stigmata proponuje bardziej progresywny rodzaj metalu, nazwano go nawet awangardowym. Jest to zespół zbierający bardzo pochlebne recenzje z każdej prawie strony, a ich najnowsza płyta „Hope” uznana została gdzieś tam nawet za płytę roku. Mnie to nie robi i nie rusza, ale wiadomo o gustach się nie rozmawia. Ludziom się podobało i chyba to jest najważniejsze. Zdecydowanie muzyka nie na koncerty.
Najbardziej byłem ciekaw Secrets Of The Moon, znajomi zapewniali mnie, że warto ich posłuchać. Ten niemiecki kwartet spodobał mi się od samego początku. Nie było kapturów, masek, kogucików na druciku, gongów tybetańskich i co najważniejsze konfetti. Była za to niesamowita muzyka, przy której odleciałem kompletnie i zapomniałem na jakiś czas o otaczającej rzeczywistości. Nie przeszkadzał charakterystyczny głos wokalisty, zmieniany w zależności od momentu w utworze z czystego w growl. Gitary płynęły i płynęły i wydawało mi się, że cały występ to jeden utwór. I wcale mi to nie przeszkadzało, ponieważ słuchało tego się po prostu świetnie. Nienachalne melodyjne granie, wkręcające się skutecznie w głowę, ale z drugiej strony wyciszające i wprowadzające w swoisty trans. Idealne do odpoczynku można powiedzieć, dobra odskocznia od tego, czego słucha się na co dzień. W przypadku Mord’A’Stigmata muzyka nudziła i męczyła moje uszy, a tutaj, mimo, że stylistyk podobna, ani przez chwilę nie chciało mi się ziewać. Można więc zagrać wolno, z klimatem i melodyjnie, tylko wszystko jest kwestią wyobraźni i umiejętności tworzenia muzyki.
Pierwszy raz Triptykon miałem okazję oglądać dwa lata temu na festiwalu Brutal Assault w Czechach. Zamietli wtedy konkretnie, szczególnie kawałkami Celtic Frost i Hellhammer. Nie inaczej było też tego wieczoru. Po nastrojowym intro uderzyli z Procreation (of the wicked), to było jak morderstwo. Do bólu nisko nastrojone gitary, brzmienie jak buldożer miażdżący wszystko na swojej drodze. No i do tego nieodłączne warriorowe „Ugh!” – żyć nie umierać. W ogóle cała setlista składała się z dwóch jakby części, ponieważ połowa z niej to były numery Celticów, a druga połowa Triptykon. W wolnych i umiarkowanych tempach poziom głośności nie przeszkadzał, było wszystko wyraźnie słychać. Natomiast w szybszych fragmentach gitary zlewały się ze sobą za bardzo tworząc nieczytelną ścianę dźwięku. Wiem, że zawsze jest tak, że gwiazda wieczoru jest bardziej rozkręcona na volumach, ale tutaj ten patent nie służył dobremu odbiorowi. Jak ktoś nie znał na pamięć twórczości Celtic Frost, to nie rozróżniłby utworów. Generalnie cały koncert był świetny jeśli chodzi o zestaw utworów. Poleciało kultowe „Circle Of The Tyrants”, „Dethroned Emperor”, czy tytułowy z płyty „Morbid Tales”. A z repertuaru Triptykon fenomenalny „Aurorae” i „Tree Of Suffocating Souls”. Uczta muzyczna była naprawdę przednia, pod sceną było wielu starszych rocznikowo fanów, którzy ewidentnie z sentymentu do poprzednich kapel Toma Warriora przyszli na to wydarzenie. Nie zawiedli się, ponieważ stare kawałki Celtic Frost pan Tomasz ogrywa często gęsto na swoich koncertach.
Reasumując wszystko byłoby pięknie gdyby nie za głośno ustawiony Triptykon. Nie zawsze bardzo głośno znaczy dobrze.