The Punkrock Freak Show (Gdynia, Ucho 15-07-2011)

Pod dziwną, kompletnie niezrozumiałą nazwą krył się koncert czterech rodzimych zespołów, w tym trzech pochodzących z Trójmiasta. Czemu nazwa dziwna i niezrozumiała? Nie były to zespoły stricte punk rockowe i nikt nie wyglądał na freaka. Na scenie wystąpiły następujące zespoły: gdańska Afera, gdyński Call The Fire Brigade, wrocławski Heroes Get Remembered (półfinaliści programu Must be the Music) oraz gdańska formacja Timmy And The Drugs (wraz z finalistą programu X Factor Williamem Malcolmem).

Afera to zespół istniejący na trójmiejskiej scenie już kilka lat, przeszedł liczne zmiany personalne i obecnie jest to grupa trzyosobowa. Klasyczny punk rock miesza się tu z popem i nie jest to mieszanka odkrywcza, choć trzeba przyznać, że bardzo sympatyczna i co najważniejsze podana dość świeżo. Panowie zagrali m.in. „Zakaz sprzedawania bananów” o frapującej i ciągle aktualnej tematyce, czyli o niechęci do polityków, balladowe „Bez Ciebie”, które czymś mi pachniało, ale nie mogąc sobie przypomnieć czym. Ograniczyłem się do zauważenia, że fragment „Ja pójdę w noc bez Ciebie” spokojnie mógłby być zaśpiewany nieco wyżej. Wyróżniał się utwór dla Magd, czyli „Magda” przywołująca skojarzenia z wczesnym T. Love. Dopiero w tym momencie zaobserwowałem niezwykle pasujący do tego kawałka napis na gitarze Kefasa – „Strefa Zagrożenia”. Wbrew wszelkim pozorom, skaczący gitarzysta wcale nie jest groźny. Przy utworze „LTWYS” (cokolwiek oznacza) łatwo można stwierdzić, że Kefas znacznie lepiej śpiewa po polsku niż po angielsku i niech tak zostanie. Ostatni był przebojowy „Romeo i Julia”. Nie wiem czy Szekspir, gdyby żył dzisiaj słuchałby punk rocka, ale myślę, że powinien być zadowolony z takiej interpretacji jego tragedii. A na początku i na bis został zaprezentowany utwór „Spadam” – szybki, rwący do poga, co pod koniec wykorzystał do rozkręcenia imprezy znany przez wszystkich stały bywalec Ucha – Cieśla (czyli słynny Brodacz). Szczerze mówiąc nie jestem pewien tej Afery. Jest to granie sympatyczne, do posłuchania, choć trzeba to podkreślić, bez większej rewelacji. Jest jak ciągutka – smaczna, ale ciągnąca się (w tym przypadku) bez większego echa i sukcesu. Odnoszę też wrażenie, że grupa ta zostanie przez niektórych zapamiętana jako kapela jednego/dwóch numerów („Spadam” i „Romeo i Julia”). Mają za to kapitalnego perkusistę, który moim zdaniem ewidentnie się marnuje w punk rockowej kapeli. Ma wiele do pokazania, chłopak czuje i przeżywa graną muzykę. Trochę szkoda mi Afery, ale Kefas i ekipa znajdują się w ślepej uliczce i życzę im aby jak najszybciej z niej wyszli odnosząc sukces lub stwarzając po prostu nowy zespół – może czas Afery się skończył?

Call The Fire Brigade, czyli pięciu gorących (jak to określiła grupka dziewczyn) chłopaków z Gdyni, zagrało jako drugie. Od czasu debiutanckiego koncertu w sopockim Starym Rowerze w grudniu 2010 r. i nieudolnego koncertu w ramach Gitariady w Blues Clubie (kwiecień 2011), zespół zdążył wydać drugą EP-kę i znacznie się rozwinąć. Na ekranie pojawiła się nazwa zespołu, a po chwili niczym w starym kinie nastąpiło odliczanie. Pojawiło się trzech kolesi w kolorowych bluzach dresowych i zaczęli biegać i skakać po ulicy w przyspieszonym tempie. Wówczas zespół wszedł z utworem „See Us In Your Vision”. Następnie zagrali „First Jim” z pierwszej EP-ki oraz „Make Your Own Symphony” (tymczasem na ekranie pokazała się obficie polewana impreza). Przy utworze „I said Some Things” na ekranie tańczyła bardzo interesująca dziewczyna w samej (i w dodatku ładnej) bieliźnie. Nowy utwór „Modern Mind” zabrzmiał przy nocnych światłach wielkiego miasta i pędzącej przez ulicę taksówce. Jakiś taki smutniejszy i wolniejszy, choć szybkich momentów wcale nie brakowało. Potem zabrzmiał znany z pierwszej płytki „My Armored Ghost”, a następnie „Boy’s Dream of Satisfaction”. Panowie zagrali jeszcze utwory „Roses”, „Alex Broke my Shoulder” oraz „Legitimate”. Nie pamiętam już który, ale któryś z nich unosił się w przestrzeni jakby był wyjęty z twórczości grupy Amplifier. Nie wiem tylko gdzie w przypadku CTFB ten punk. Granie jest bardzo melodyjne, przebojowe, mocno zbliża się do hardcore’a, choć nie jest aż tak ciężkie. Chłopaki rozwijają się i poszukują – w ich muzyce znaleźć wszak można miejsce dla rozbudowanych instrumentali i niemal progresywnych pasaży. Nieco niepasująca zbitka obrazów świetnie uzupełnia młodzieńczą energię i opowieść o studentach (bo o tym właściwie są wszystkie kawałki). Koncert CTFB bardzo mi się podobał i cóż dodać, czekam na pełnowymiarowy materiał chłopaków.

Trzeci zespół Heroes Get Remembered nie zachwycił mnie z kolei niczym. Poza tym wyróżnienie w szmatławym programie nie jest dla mnie żadnym wyznacznikiem fajności grupy i granej przezeń muzyki. W podobnych klimatach znam kilka kapel znacznie lepszych. Hardcore zahaczający nieco konstrukcją kawałków o stoner z potężnymi riffami i łomocącą perkusją jest ciekawy, jednak w przypadku HGR po prostu nudził. Nie tylko zresztą mnie, sporo ludu wyszło w tym czasie przed klub. Największym problemem był moim zdaniem wokal – wszyscy trzej gitarzyści śpiewali, w różny i odmienny nieco sposób, ale… jeden był kompletnie nie słyszalny, drugi miał nieciekawy głos, a trzeci najciekawszy, mógłby jednak śpiewać za wszystkich (a najlepiej gdzieś indziej). Muzycznie zespół się jeszcze jakoś bronił, perkusista (bodaj najlepszy muzyk zespołu) czuje klimat. Gdyby wyłączyć wokale to można by tego grania posłuchać bez znudzenia. Im bardziej próbowałem znaleźć jakieś pozytywy, tym trudniej było mi się nad tym skupić. Niestety, ale jedyne słowa, które zapalały mi się w głowie (pasujące do kontekstu „muzycznych” programów w telewizji) brzmiały: jestem na nie.

Ostatni zagrał zespół Timmy And The Drugs, obok CTFB najciekawsza kapela wieczoru. I choć również mają epizod z telewizyjną szmirą, jednak reprezentują poziom muzyczny znacznie wyższy, dojrzalszy i ciekawszy. Również tu pojawia się problem szufladki z napisem punk rock. Punka tu w sumie też było niewiele – bliżej jednak do gotyku w stylu Bauhaus, Type O Negative, horror punka w rodzaju The Misfits, czy nawet space rocka, kraut rocka, psychodeli i nawet nowoczesnego progresu w rodzaju Amplifier. Wraz z klawiszowym wejściem pierwszego utworu na ekranie pojawił się obraz z filmu „Podróż na Księżyc” Gerogesa Mielesa z 1902 r. przedstawiający start rakiety. Zabrzmiał bardzo ciekawy, wysoki i lekko drżący wokal. Trzeci z kolei utwór noszący tytuł „Rise of Dead” przyniósł piekiełko pod sceną, którego naczelną postacią był naturalnie Cieśla. Wszystkie utwory były zbudowane na podobnej zasadzie, ale genialny wokal, pomysł i klimat trzymał w napięciu. Było nawet miejsce na świetnie dopasowane, growlowane screamo. A na ekranie? Pojawiały się jeszcze m.in. fragmenty takich filmów jak „Nosferatu” z 1922, „Dracula” z 1933 czy słynny „Plan 9 z kosmosu” Eda Wooda. Gdzieś mi nawet przemknęła przed oczami okładka kultowego „Bloody Kisses” Type O Negative. Muzycznie i pod względem dopasowania wizualizacji to właśnie ten zespół podobał mi się najbardziej. W tym graniu można się rozsmakować i zanurzyć. Nie mam wątpliwości, że niemal każdy znalazłby tu coś dla siebie.

Był to bardzo ciekawy, długi wieczór i obfitujący we wrażenia nie tylko muzyczne. Punka w sumie było tu nie wiele, ale nie chodzi wcale o gatunkowe szuflady, tylko dobrą zabawę, a tej na pewno nie brakowało. Wiele jeszcze do zrobienia ma Afera, bo na razie żadnej z tego afery nie ma, a Herosi raczej nie zostaną zapamiętani (przynajmniej przeze mnie). CTFB prze do przodu i do pożaru, który niedługo może porządnie obok nich wybuchnąć. Nie ugasi tego żadna straż pożarna. Z kolei Timmy And The Drugs, najlepszy i najciekawszy zespół koncertu – powinien wybić się poza kraj jak najszybciej, bo potencjał jest ogromny, a ich siłą jest narkotyczna wręcz energia, pomysł i własna tożsamość, której wielu zespołom wyraźnie brakuje. Tą drzemiącą w tym zespole można by obdarować wiele grup i jeszcze pewnie by zostało.