Octopussy jest już chyba dość rozpoznawalnym składem. Powstała w 2010 gdyńska formacja pojawiła się chociażby na tegorocznym Days of The Ceremony w Warszawie, obok takich „nazwisk” stonera i doomu jak Orange Goblin czy Eyehategod. Jeśli jednak ktoś o Octopussy nie słyszał, to…
Octopussy? Nie włączaj, żadnego utworu. Bez sensu.
Nie włączaj, jeśli siedzisz na łóżku ze słabymi sprężynami, na niepewnym krześle albo jedziesz w zapchanym tramwaju, o SKMce nie wspomnę. To się może źle skończyć. Jeśli nie zaczniesz podrygiwać lub robić min a la amerykański twardziel na harleyu lub w kruczoczarnym cadillacu, to przynajmniej wyrośnie dookoła ciebie pustynia i kaktusy. Muzycy proponują słuchaczowi nie tylko świetną muzykę; proponują czystą i nieudawaną dawkę emocji, ekscytacji. Sami o sobie mówią jako o mieszance rock’n’rolla, stonera i bluesa. Nie wspominają za to o (więcej niż) szczypcie antydepresantów i mieszance napojów energetycznych, jakich na pewno tam dodali.
Octopussy prezentuje czysty i nie przegadany stoner rock. Stoner rock, bujający jak rock’roll; ostry, ale sympatyczny. Może znajdą się tacy, którzy – tak jak ja – będą starali się w muzyce Octopussy odnaleźć odniesienia do swoich ukochanych stonerowych formacji. Ostatecznie nie wiem, czy słyszę u nich coś z wczesnego Kyussa, nie miałam czasu sprawdzać. Zagłębiając się w album zaczęłam po prostu cieszyć się tą niczym nieskrępowaną muzyką, brzmienie zmusiło mnie do poddania się. Octopussy są wystarczająco dobrzy, świeży, zadziorni, zaskakujący jakością debiutanckiego albumu.
I miłośnicy gatunku, i ciekawscy, i ktokolwiek, kto złapie w swoje ręce produkty gdyńskiej formacji , a ma olej w głowie, musi te brzmienia i stylistykę pokochać. Bo choć „pussy”, muzyka zdecydowanie jest dla ludzi z jajami. Zabójcze riffy, porządne brzmienie perkusji, gniotący żebra bas. Wokal i chórki… tak, właśnie. Wokal na „Octopussy” – być może muzycy mnie za to zjedzą, może nie o to im chodziło – przypomina mi to, co zaprezentował Mastodon na „Crack the Skye” ( np. „I’m gonna follow”). Było to moje pierwsze skojarzenie, a mam do tamtego wokalu dużą słabość…
Absolutnie wszystkie utwory to lektura obowiązkowa do przesłuchania i celebrowania: balladoidalne „Carved by Light”, tchnące duchem Alabamy „Flow Conception”, kompletnie hitowe „Ain’t got no time for you”, porównywany do dokonań formacji Clutch „ The Glorious Legacy of the useless bum”, czy tętniące energią, szalone „Livin’ hell”.
„Octopussy” to album, którego posłuchacie bez znudzenia, z przyjemnością, do ostatniej kropli. I włączycie jeszcze raz, bo to brzmienia, które hipnotyzują, bujają, wkładają na nos awiatorki i każą wyruszyć w daleką, samotną podróż po Mother Road, w stronę zachodzącego słoneczka.
Wszyscy z niecierpliwością czekamy na więcej. Takie ujęcie gatunku działa jak swego rodzaju tabletka szczęścia (tego szczęścia w dobrym guście). A to może uzależnić!
skład:
Jan Galbas – gitara, wokal
Konrad Ciesielski – perkusja
Piotr Danielewicz – gitara
Michał Koziorowski – klawisze
Marcin Bąkowski – gitara basowa
1. The Glorious Legacy of the useless bum
2. Lying in the dirt
3. Do it harder
4. Flow conception
5. Devil in disquise
6. Got me a pair
7. Carved by light
8. Ain’t got no time for you
9. Livin’ hell
10. Don’t go
11. I’m gonna follow