Szwedzki Amon Amarth powstał w 1992 roku w Sztokholmie. Przez niecałe ćwierć wieku swojej kariery zespół wypuścił 10 albumów studyjnych. Ich twórczość oscyluje w klimatach melodyjnego death metalu mocno zaprawionego wikingowską tematyką. To nie był pierwszy ich koncert w gdańskim B90. Poprzedni odbył się 2 lata temu w kwietniu. Tym razem Amoni odwiedzili pomorze promując swoją najnowszą płytę „Jomsviking”. Jako supporty wystąpiły dwie załogi: niemieckie Dawn Of Disease oraz szwedzki Grand Magus.
Pierwszy rozgrzewacz pojawił się na scenie o 19.30. W Dawn Of Disease na wokalu udziela się Polak Tomasz Wiśniewski, który próbował rozbujać od pierwszych minut „stoczniową” publikę. Melodyjny death metal w wykonaniu Niemców wyszedł dość przeciętnie, ale z przytupem i bez zbędnych fajerwerków. Proste melodyjne granie z growlem frontmana najwyraźniej przypadło zebranym do gustu, co potwierdzał dosyć gromki aplauz po każdym kawałku. Jednak na dłuższą metę zaczynali mnie najzwyczajniej w świecie nudzić. Dali dobry koncert, ale powinni być bardziej odważni w swoich kompozycjach. Grali jakby bali się mocniej przyłoić. Po krótkim secie chwila przerwy i na deskach klubu stanął drugi i ostatni support tego wieczoru.
Grand Magus – bo o nim mowa, wykonuje heavy metal w swojej najczystszej, klasycznej i pierwotnej formie. Mam ostatnio szczęście do gigów, gdzie support w moim odczuciu bije na głowę siłą swojej muzyki headlinera. I tak było też tym razem. Szwedzkie trio z charyzmatycznym liderem JB Christoffersonem dało koncert, który na długo pozostanie w mej pamięci. Musze powiedzieć, że kilka razy przeszły mnie ciarki. A dlaczego? Bo Grand Magus wykonuje szczerą muzykę, której klimat i moc bije z niesamowitą siłą ze sceny. To jest taki heavy metal, jaki powinien być. Bez bajerów, ogni, konfetti, wizualizacji, tańców i innych niepotrzebnych akcji. Trzech facetów i klasyka dobrego metalu zakorzenionego głęboko w latach ’70 i ’80, plus niesamowita barwa głosu frontmana. Ucho się raduje na takie riffy, refreny i proste i konkretne rytmy. Zero gwiazdorstwa, bardzo dobry kontakt z publicznością, która jakby wyczuła, że ma do czynienia z muzyką prawdziwą, płynącą z metalowego serca. Takie szlagiery jak „Steel Vs Steel” czy „Varangian” nie pozwalają bezczynnie stać w miejscu. Wciąż mam w głowie „we are warriors…defenders of steel”, a ostatni kawałek jaki zagrali to hicior „Hammer Of The North” chóralnie odśpiewany wspólnie z zebranymi. Dla mnie był to koncert wieczoru i basta.
Amon Amarth i ich fenomen jest wciąż dla mnie zagadką nie do rozgryzienia. Nie za bardzo rozumiem, co pcha tych wszystkich sezonowych maniaków rogów przy paskach, drakkarów i innych seriali na HBO w stronę sceny, na której produkuje się ten kwintet. Popularność ich muzyki wzrosła ostatnimi czasy, co jest zauważalne niemal wszędzie, wystarczy otworzyć pierwszą z brzegu komercyjną gazetę o metalowej muzie.
Najważniejsze, że młodzież dobrze się bawi i nie stoi gdzieś pod blokiem tworząc w głowie chore scenariusze. Muzyka jest rzeczą bardzo indywidualną i jak to się mówi: „dla każdego coś miłego”. Cóż, na występie Szwedów nie było łodzi, smoków i węży, był natomiast brak jakiegoś ciężaru, brakowało mi tego „szwedzkiego brzmienia”. Jakieś to takie mało potężne wszystko, no może oprócz wokalu Johana, który słychać było całkiem nieźle. Poleciały hity i przeboje typu „Deceiver Of Gods” czy „Guardians Of Asgaard”. Wszystko niby się zgadzało, ale miałem nieodparte wrażenie, że ten występ był trochę zagrany dla statystyki, że nie dali z siebie wszystkiego. Myślę, że stać ich na więcej, a te nowe numery są za bardzo melodyjne, idą chyba w stronę bardziej przystępnego grania dla szerszej liczby odbiorców. Wydawało mi się, że wiking to ktoś, kto gwałci i rabuje, groźnie macha toporkiem i raczej wykonuje agresywne ruchy, a nie zagaduje jak na jakimś stand upie. No ale w porządku, wiem, że się czepiam. Przecież nie wszyscy mogą być prawdziwi. Musi być zachowana równowaga we wszechświecie, tak jest ciekawiej.